Do końca roku pozostało jeszcze trochę czasu, a na blogu już podsumowanie? Skąd ten pośpiech? Ano stąd, że już w sobotę teleportujemy się na drugą półkulę w poszukiwaniu słońca, soli i przygody (¡hola! Salar de Uyuni!). I zanim wyjadę, chciałam krótko przypomnieć o najciekawszych chwilach aktywnego roku 2018 ... Bo działo się wiele ...
STYCZEŃ
Nowy Rok przywitaliśmy w Izraelu, prawie spóźniając się na nocne fajerwerki (tak bardzo pochłonęła nas gra w UNO). Odwiedziliśmy Tel Awiw, Jerozolimę, pojechaliśmy stopem nad Morze Martwe, potem Miguel wrócił do pracy, a ja spędziłam jeszcze tydzień na eksplorowaniu północnej części kraju (zwiedziłam m.in. Hajfę i jej wiszące ogrody, groty Rosh HaNikra, starożytne miasta Akko i Cezarea oraz Nazareth) .
STYCZEŃ
Nowy Rok przywitaliśmy w Izraelu, prawie spóźniając się na nocne fajerwerki (tak bardzo pochłonęła nas gra w UNO). Odwiedziliśmy Tel Awiw, Jerozolimę, pojechaliśmy stopem nad Morze Martwe, potem Miguel wrócił do pracy, a ja spędziłam jeszcze tydzień na eksplorowaniu północnej części kraju (zwiedziłam m.in. Hajfę i jej wiszące ogrody, groty Rosh HaNikra, starożytne miasta Akko i Cezarea oraz Nazareth) .
Północne wybrzeże Izraela, tuż przy granicy z Libanem
Cud natury, groty Rosh HaNikra
Dojazd do grot kolejką
Synagagoga Or Torah, Akka
Ruiny wiaduktu na plaży, Cezarea
LUTY
Pierwszego lutego oficjalnie zarejestrowałam się w mojej gminie w Zurychu. Zabrałam się także za poszukiwanie pracy i powoli zaczęłam zadomawiać się na naszym czekoladowym wzgórzu.
Oczywiście w kalendarzu nie mogło zabraknąć ryzykownych zachowań i tradycyjnego już igrania ze śmiercią - Miguel zaczął uczyć się jeździć na nartach :). W tym celu udaliśmy się do austriackiego Schoppernau, a podróż połączyliśmy z ogniskiem i kuligiem, które akurat organizowała miejscowa polonia.
Kolejnym polskim akcentem w lutym był Tłusty Czwartek- z ekipą siatkówkową spotkaliśmy się w chatce z kominkiem na wspólne smażenie pączków.
Kultura w lutym - dostaliśmy za friko (yey!!) bilety na koncert genialnego muzyka Petera Bence'a- utalentowanego młodego Węgra, który znalazł się w Księdze Rekordów Guinessa jako najszybszy pianista na świecie, 756 uderzeń/minutę. Uwielbiam jego wersję Despacito!
Austriacki Voralberg
Trenujemy na oślej łączce
Pędzi kulig, pędzi jako błyskawica...
Despacito na pianinie
MARZEC
W marcu wybraliśmy się na kilka dni do Wenecji/Treviso, odwiedzić Roberto - tego samego Włocha z couchsurfingu, który gościł mnie przed podróżą w Dolomity w zeszłym roku. Weekend upłynął nam na zajadaniu się lokalnymi przysmakami (np. bacalá manteccato- pastą rybną), udaliśmy się również na guinesska do irlandzkiego pubu, świętując St. Patrick's Day. Roberto oprowadził nas po- często niesłusznie pomijanym przez turystów- Treviso, a następnego dnia przeszliśmy zalaną deszczem Wenecję, zahaczając o każdą knajpkę polecaną przez naszego gospodarza.
Kultura w marcu - niesamowity Postmodern Jukebox koncertował w Europie, ten zespół przerabiający muzyczne przeboje na ich jazzowe wersje kocham od dawna! Wspaniale było zobaczyć ich na żywo ...
Zwiedzamy Treviso ...
... i odkrywamy jego kulinarne sekrety :)
Romantycznie w Wenecji
Zakorkowany kanał
Kapelusz w zestawie z guinessem
Boski Postmodern Jukebox!
KWIECIEŃ
Wielkanoc spędzaliśmy w Stambule, dołączyła do nas Tere, kuzynka Miguela. Turcja bardzo nam się spodobała, mimo że pogoda nie rozpieszczała (na początku ...). Po kilku aktywnych dniach w stolicy, zjedzeniu tony pide i kebabów i wypiciu morza mocnej herbaty- udaliśmy się na turecką wieś w poszukiwaniu odrobiny spokoju. Udało się! Kąpiele w łaźniach termalnych, spacery pustymi jeszcze nadmorskimi promenadami, lasy i wodospady, wiejskie śniadania i piękne zachody słońca ... Odwiedziliśmy tylko niewielką część tego ogromnego kraju, jest apetyt na więcej!
Po powrocie do deszczowego Zurychu modliliśmy się o słoneczną sobotę, ponieważ wymyśliłam sobie piknik urodzinowy na świeżym powietrzu. Modły zostały wysłuchane i mogliśmy świętować z grupą przyjaciół z siatkówki (i nie tylko) przy grillu (prowadzonym przez prawdziwego grill mastera :).
Pierwszy raz także miałam okazję zobaczyć paradę z okazji Sechseläuten- jest to szwajcarskie święto organizowane w drugi poniedziałek kwietnia. Ulicami miasta paradują gildie kupieckie w tradycyjnych strojach, rozdając widowni wyprodukowane przez siebie towary (np. chleb i wino). Pochód kończy się przy placu operowym, gdzie podpalany zostaje Bööög (odpowiednik naszej marzanny). W głowie kukły umieszczane są fajerwerki, im szybciej Bööög eksploduje, tym piękniejsze będzie lato tego roku (przynajmniej tak głosi legenda). Rekord wynosi bodajże 4 minuty, tym razem czekaliśmy prawie 20. Następnie popioły z wielkiego ogniska służą rozochoconym Zuryszanom do... grillowania :) Większość przychodzi na paradę z kiełbaskami i patykiem. My niestety nie mogliśmy zostać tak długo, ale na drugi raz będziemy przygotowani...
Urodzinowy piknik
Hobby Miguela
Fede, Alex, Gianni, Piotr i Karola
Na paradzie Sechseläuten
"Winna" gildia kupiecka
Palenie "marzanny"
Na paradzie Sechseläuten
"Winna" gildia kupiecka
Palenie "marzanny"
MAJ
W maju rozpoczęliśmy sezon odwiedzin, jako pierwsza przyjechała moja siostra. Zdobyłyśmy razem szczyt Rigi Kulm- przy okazji udało się pstryknąć jedną z najpiękniejszych fot w naszej szwajcarskiej kolekcji zdjęć z gór.
Zostaliśmy także zaproszeni na wesele znajomych na Węgrzech i tym sposobem mieliśmy okazję poopalać się nad Balatonem i zwiedzić Budapeszt.
Widok na Jezioro Czterech Kantonów
Zurych z siostrą
CZERWIEC
W czerwcu udało się zorganizować weekendowy wypad w góry z ekipą z siatkówki. Jako cel wyjazdu wybraliśmy ponownie austriacki Voralberg, zdobyliśmy szczyt Holenke, urządziliśmy hiszpańsko- włoski wieczór kulinarny i oglądaliśmy mecze, bo się właśnie zaczął mundial.
Poza tym odwiedzin rodziny ciąg dalszy- tym razem przyjechała moja mama z ciocią. Zwiedziliśmy przepiękne francuskie miasteczko Colmar w Alzacji oraz słynny zamek Haut-Koeningsbourg. Tropikalne upały sprzyjały kąpielom w Zurichsee i rzece Limmat. A na koniec pobytu zachowaliśmy się zupełnie nie po szwajcarsku i zaserwowaliśmy fondue na kolację- to danie zimowe i tylko turyści zajadają się roztopionym serem okrągły rok :)
Uliczki Colmar
"Mała Wenecja"
Wejście do zamku Koeningbourg
Punkt widokowy Lindenhof w Zurychu
LIPIEC
Wszystkie dotychczasowe "naloty" rodzinne były drobnostką w porównaniu z lipcowymi odwiedzinami :) Przyjechało do nas 5 ciotek + kuzynka z Paragwaju. Miguel zorganizował starszym paniom turnee po Europie (Madryt, Rzym, Wenecja), Szwajcaria oczywiście znalazła się też na trasie. Akurat w Zurychu odbywał się latynoski festiwal Caliente, urządziliśmy również grilla nad jeziorem (jak oni kochają grillować!), przejażdżkę statkiem i wycieczkę na nasze wzgórze Falsenegg. Udany weekend, ale i spore wyzwanie logistyczne... Wynajęliśmy domek z airbnb, lecz w ostatnią noc przed wylotem to nasza kanapa musiała pomieścić całe sześć osób- na szczęście dała radę :)
Na urlopowy kierunek tego lata wybraliśmy słoneczną Chorwację. Wylot mieliśmy z Mediolanu, a ponieważ M. jeszcze tam nie był, postanowiliśmy przy okazji zwiedzić włoską stolicę mody. Niestety, panował taki upał, że wędrowaliśmy głównie od jednego klimatyzowanego pomieszczenia do kolejnego...odkrywając po drodze pyszne lody bazyliowe i najlepszą pizzę.
W Chorwacji zachwycił nas Dubrownik, mimo, że spędziliśmy tam tylko jeden dzień. Wyskoczyliśmy też na chwilę do Bośni i Hercegowiny. Muszę przyznać, że były to jedne z najprzyjemniejszych wakacji nadmorskich, jakie miałam.
W lipcu zakupiliśmy także bardzo pożyteczną rzecz, bez której prawdziwi Szwajcarzy nie potrafią się obejść w lecie- ponton. Spływy rzeką na dmuchanych łodziach (arbuzach, flamingach, fotelach- kształt nieważny, byle się unosiło na wodzie) to tutaj niemal sport narodowy. Na pierwszy raz wybraliśmy spokojną rzekę Limmat w Zurychu i razem ze znajomymi popłynęliśmy w dal- totalny relaks, niezbyt wartki nurt, zimne piwko i przerwa na grilla na brzegu. Miły dzień, tylko spiekliśmy się jak raki.
Katedra Duomo w Mediolanie
Na dziedzińcu Zamku Sforzów
Opera La Scala
Na festiwalu Caliente z gorącymi ciotkami :)
Grill nad jeziorem
W oczekiwaniu na samolot do domu
Nasz pierwszy spływ, testujemy nowy ponton
SIERPIEŃ
Sierpień rozpoczął się mocnym uderzeniem, które mnie prawie znokautowało... Największa w Europie impreza techno- Street Parade- co roku przyciąga do Zyruchu miliony fanów tej ciężkiej muzyki. Zupełnie nie moje klimaty, ale raz trzeba to zobaczyć, zwłaszcza, że pół miasta przebiera się wtedy w najdziwaczniejsze i najodważniejsze stroje (co często oznacza bieganie półnago po ulicach). Byłam, widziałam, nie sądzę, że wybiorę się ponownie ;)
Udało się także zorganizować kolejne po-mongoliowe spotkanie- odwiedziła nas Kiki, koleżanka Niemka, którą poznaliśmy w Azji. Razem z innymi znajomymi (którzy akurat czynnie brali udział w sobotniej paradzie i w związku z tym obudzili się w niedzielę z najgorszym bólem głowy) wybraliśmy się na spływ pontonem po rzece Aare w Bern. Piękna trasa z nieziemskimi widokami, rwący nurt i fale zalewające niekiedy pokład- fantastyczny dzień, nawet na kacu...
Na urodziny dostałam "voucher na przygodę", z kilkudziesięciu podanych aktywności wybrałam rafting we Włoszech. I choć sam spływ nie był może bardzo ekscytujący (rzeka Adda w Teglio nie należy do najbystrzejszych), weekend uważamy za udany. Na kempingu poznaliśmy fajną parę z Mediolanu, odwiedziliśmy średniowieczny targ, który akurat odbywał się w wiosce i spróbowaliśmy lokalnego przysmaku pizzoccheri (ciemnego tagliatelle zapiekanego z warzywami, serem i ziemniakami). Na drugi dzień popływaliśmy trochę kajakiem na jeziorze Como i zaliczyliśmy naszą pierwszą kontrolę na szwajcarskiej granicy. Poszło gładko.
Ostatnim wydarzeniem sierpnia był udział w biegu górskim na 5 km, jakimś cudem przekonałam Miguela (och, żeby on tak lubił biegać, jak lubi grillować...) i wystartowaliśmy. Trasę poprowadzono w pięknym Mountier we francuskiej części Szwajcarii, niestety pogoda była zupełnie nie-sierpniowa i właściwie biegliśmy w siąpiącym deszczu. Bardzo fajne doświadczenie, z chęcią powtórzę (powtórzymy?).
Street Parade w Zurychu, miliony turystów...
Przyczajony tygrys...
Reunion w Szwajcarii
Pierwszy wspólny bieg górski 5 km
Dobiegliśmy!
Rafting we Włoszech
Chętni mogli zanurzyć się w lodowatej rzece
A na drugi dzień relaks na jeziorze Como
WRZESIEŃ
Miesiąc bez wyjazdu to czas stracony :) We wrześniu wybraliśmy się do Hiszpanii na zachwalaną przez Miguela Ferię w Albacete- festiwal miasta na cześć Dziewicy z Llanos. Jak zwykle przy okazji hiszpańskich wakacji objedliśmy się rozmaitych tapas i opiliśmy piwa.
W Zurychu organizowana była Noc Muzeów, plany mieliśmy ambitne, ale poprzestaliśmy na zwiedzeniu Muzeum FIFA (piłkarska federacja ma swoją siedzibę w Szwajcarii, nie wiedziałam...) i Muzeum Narodowego.
Firma Miguela brała udział w charytatywnym Biegu Różowej Wstążki (symbolu walki z rakiem piersi), a ja zostałam dopisana do listy uczestników. Pół niedzieli spędziliśmy udzielając się społecznie, a drugą połowę przesiedzieliśmy w kinie (bo akurat trwał Cinema Day i wszystkie bilety sprzedawano za 5 chf- tak oto pierwszy raz obejrzałam dwa filmy za jednym zamachem).
W Muzeum FIFA
Pink Ribbon Walk...
...czyli po prostu niedzielny spacer ze znajomymi w dobrej sprawie :)
PAŹDZIERNIK
Mój nieustający sentyment do Irlandii zaowocował październikowym wyjazdem na Zieloną Wyspę. Poza tym chciałam pokazać Miguelowi- który mieszkał w Dublinie 1.5 roku, ale każdą wolną chwilę wykorzystywał na podróż do nie-deszczowej Hiszpanii- nasz piękne zachodnie wybrzeże. Polecieliśmy standardem- Moherowe Klify (w zaskakującym słońcu!), wietrzne Doolin, Galway, Burren (załapaliśmy się nawet na biwak harcerski) i oczywiście Ennis. Lubię tam wracać!
A w Szwajcarii złota jesień wygoniła nas w góry. Wdrapaliśmy się na Pilatus i Säntis, korzystając z ostatnich dni dobrej pogody...
Mój nieustający sentyment do Irlandii zaowocował październikowym wyjazdem na Zieloną Wyspę. Poza tym chciałam pokazać Miguelowi- który mieszkał w Dublinie 1.5 roku, ale każdą wolną chwilę wykorzystywał na podróż do nie-deszczowej Hiszpanii- nasz piękne zachodnie wybrzeże. Polecieliśmy standardem- Moherowe Klify (w zaskakującym słońcu!), wietrzne Doolin, Galway, Burren (załapaliśmy się nawet na biwak harcerski) i oczywiście Ennis. Lubię tam wracać!
A w Szwajcarii złota jesień wygoniła nas w góry. Wdrapaliśmy się na Pilatus i Säntis, korzystając z ostatnich dni dobrej pogody...
Zwiedzamy destylarnię w Tullamore
Shop Street w Galway
Klify Moherowe w słońcu!
W pubie z chłopakami
LISTOPAD
Na listopad zaplanowaliśmy krótki wypad do Pragi- Miguel tam jeszcze nie był, a ja chciałam się przy okazji spotkać z rodziną (mieszkamy przy granicy czeskiej). Stolicy Czech- nawet tradycyjnie oblężonej przez turystów- nie da się nie lubić. Zwiedziliśmy większość głównych atrakcji. Ale dobrze też uciec z zatłoczonego centrum miasta do takiego Žižkova na przykład, gdzie można zjeść pyszną kolację za 1/3 ceny albo napić się ciemnego Kozela w legendarnym pubie "U Vystřelenýho Oka" (polecanym przez mojego ulubionego czechofila M.Szczygła).
Do listy nowych krajów odwiedzonych w tym roku dołączył Lichtenstein :). Malutkie Księstwo graniczące od wschodu ze Szwajcarią wydało nam się idealną destynacją na niedzielną wycieczkę. Przyjechaliśmy do stolicy kraju Vaduz, przeszliśmy się głównym deptakiem i wdrapaliśmy na wzgórze zamkowe, gdzie mieści się rezydencja panującego monarchy.
Pod koniec miesiąca kolejni goście zawitali do Zurychu- ciotka i wujek Miguela z Alicante. W mieście rozpoczął się sezon świąteczny i mogliśmy podziwiać przystrojone uliczki oraz tradycyjne jarmarki. Pozwiedzaliśmy też okolice Zurychu- m.in. uroczy Rapperswil z zamkiem, portem i ogrodami różanymi- ale weekend zdominowała gra w karty. Nauczyłam się grać w chinchon i wieczorami nie wstawalismy od stołu :)
Na listopad zaplanowaliśmy krótki wypad do Pragi- Miguel tam jeszcze nie był, a ja chciałam się przy okazji spotkać z rodziną (mieszkamy przy granicy czeskiej). Stolicy Czech- nawet tradycyjnie oblężonej przez turystów- nie da się nie lubić. Zwiedziliśmy większość głównych atrakcji. Ale dobrze też uciec z zatłoczonego centrum miasta do takiego Žižkova na przykład, gdzie można zjeść pyszną kolację za 1/3 ceny albo napić się ciemnego Kozela w legendarnym pubie "U Vystřelenýho Oka" (polecanym przez mojego ulubionego czechofila M.Szczygła).
Do listy nowych krajów odwiedzonych w tym roku dołączył Lichtenstein :). Malutkie Księstwo graniczące od wschodu ze Szwajcarią wydało nam się idealną destynacją na niedzielną wycieczkę. Przyjechaliśmy do stolicy kraju Vaduz, przeszliśmy się głównym deptakiem i wdrapaliśmy na wzgórze zamkowe, gdzie mieści się rezydencja panującego monarchy.
Pod koniec miesiąca kolejni goście zawitali do Zurychu- ciotka i wujek Miguela z Alicante. W mieście rozpoczął się sezon świąteczny i mogliśmy podziwiać przystrojone uliczki oraz tradycyjne jarmarki. Pozwiedzaliśmy też okolice Zurychu- m.in. uroczy Rapperswil z zamkiem, portem i ogrodami różanymi- ale weekend zdominowała gra w karty. Nauczyłam się grać w chinchon i wieczorami nie wstawalismy od stołu :)
Rodzinka na Moście Karola
Vinάrna Čertovka- najwęższa uliczka w Pradze
W bibliotece miejskiej
Złota Uliczka
Pub "U Vystřelenýho Oka" na Žižkovie
Vaduz- stolica Lichtensteinu
Główny deptak miasteczka
Pałac rodziny królewskiej Lichtensteinu
Świąteczny jarmark na dworcu głównym
Zamek w Rapperswil
Świąteczne nastroje
GRUDZIEŃ
Chyba mało nam było świątecznych jarmarków w Szwajcarii, bo w ostatnią sobotę wybraliśmy się jeszcze z Izą i Alexem do Strasburga we Francji. Miasto po zmroku wygląda bajecznie! Moim zdaniem jest jeszcze ładniej przystrojone światełkami niż Zurych. Zwiedziliśmy potężną Katedrę, której magii dodawało mroczne wnętrze, tylko odrobinę rozświetlone światłem świec, wypiliśmy duuużo grzanego wina i zjedliśmy obiad w lokalnym bistro (słynącym z wieprzowiny).
Następnego dnia organizowaliśmy świąteczny lunch u nas w domu, zaprosiliśmy sąsiadów i znajomych, a wieczór zakończył się partyjką chinchon.
W grudniu czeka nas jeszcze jedna przygoda, na pewno jedna z najegzotyczniejszych tego roku. Już za parę dni lecimy do Paragwaju (lub Parugwaju, jak mówi moja siostra :). Święta spędzę z rodziną Miguela w tropikach. A po drodze Boliwia, Chile i Argentyna, ale o tym już w kolejnych postach....
Następnego dnia organizowaliśmy świąteczny lunch u nas w domu, zaprosiliśmy sąsiadów i znajomych, a wieczór zakończył się partyjką chinchon.
W grudniu czeka nas jeszcze jedna przygoda, na pewno jedna z najegzotyczniejszych tego roku. Już za parę dni lecimy do Paragwaju (lub Parugwaju, jak mówi moja siostra :). Święta spędzę z rodziną Miguela w tropikach. A po drodze Boliwia, Chile i Argentyna, ale o tym już w kolejnych postach....
TO JEST DOBRY ROK!
Z widokiem na Katedrę
Rozgrzewamy się winem
Comments
Post a Comment