Autostopem nad Morze Martwe


Autostopem nad Morze Martwe? Czemu nie! Świeci słoneczko, nigdzie nam się nie spieszy i bardzo chce nam się przygody, a jazda autobusem raczej tego nie zapewni :) Idziemy spróbować naszych sił i przekonać się o legendarnej izraelskiej uprzejmości...

Na początku trzeba dostać się na "wylotówkę" z Jerozolimy. Korzystając ze wskazówek innych bloggerów dojeżdżamy tramwajem do Giv'at HaMivtar, skąd maszerujemy jakieś dziesięć minut do autostrady. Stajemy na poboczu (przystanek autobusowy), ale miejsce jest słabe- tuż za zakrętem, nikt się raczej nie zatrzyma. 
Idziemy dalej, aż dochodzimy do niepozornej stacji benzynowej- to ostatnia szansa, bo potem już tylko autostrada i auta mkną za szybko. Miguel kupuje kawę- chyba nie wierzy w powodzenie naszej misji, ale dobrze to maskuje :). Ja doskonale wiem, że się uda, wystarczy odrobina cierpliwości...i rzeczywiście...PO 5 MINUTACH mamy już kierowcę!!! To młody żołnierz, który podrzuca nas tylko parę kilometrów, ale zawsze to jakiś początek. Nie jest zbyt gadatliwy, ostrzega nas tylko przed łapaniem aut z zielonymi tablicami rejestracyjnymi- palestyńskie pojazdy. Ja tam machałam do wszystkich- żaden Arab się jednak nie zatrzymał.

Najpiękniejsze w autostopie są niespodzianki :) Kolejny kierowca oznajmia nam, że "co prawda, nie jedzie nad Morze Martwe, ale, jeśli chcemy, może nam pokazać coś ciekawego tuż nieopodal...". Jasne, że chcemy!! I tym sposobem- zupełnym przypadkiem- zwiedzamy Qasr el Yahud, czyli miejsce prawdopodobnego chrztu Chrystusa w rzece Jordan. 
Nie ma tu wielkich tłumów, kręci się tylko trochę Rosjan, którzy w białych szatach zanurzają się w mętnej wodzie. A po drugiej stronie rzeki już Jordania. Dostęp do Qasr el Yahud przez lata był zablokowany ze względu na niebezpieczeństwo wybuchu min (czytałam nawet, że przygotowano zastępcze "miejsce chrztu pańskiego" w Yardenit, aby zaspokoić potrzeby pielgrzymów :))). W latach 80' armia wytyczyła ścieżkę przez pola minowe- dla zorganizowanych grup, pod eskortą wojska- a od 2011 r. dostęp do rzeki jest już swobodny. Nie widziałam Yardenit (ponoć jest głośne, komercyjne i jarmarczne), ale z całą pewnością mogę polecić Qasr el Yahud. Cisza i spokój.

Trochę zboczyliśmy z trasy, więc do głównej drogi wiodącej nad Morze Martwe podrzuca nas...taksówkarz (na wstępie oznajmiam mu, że nie mamy pieniędzy...ale na szczęście bierze nas bez problemu :). A potem idzie jak z płatka- zatrzymujemy Rachel, sympatyczną starszą panią, która ma dziś urodziny i dlatego "postanowiła zrobić coś miłego". Podwozi nas do samej Masady- starożytnej twierdzy żydowskiej, którą bardzo chcieliśmy zwiedzić po drodze.

Historia tego miejsca jest niezwykła i warto ją przytoczyć. Masada dla Żydów to przede wszystkim symbol heroicznej walki i poświęcenia. W starożytności był to jeden z ostatnich punktów oporu przeciwko Rzymianom- warowna twierdza na szczycie góry, wzmocniona i rozbudowana przez króla Judei Heroda, z zapasami wody i jedzenia, mogła opierać się najeźdźcom przez lata. W roku 73 n.e. oblężenia Masady podjął się Flawiusz Silwa- na jego rozkaz tysiące niewolników usypało skarpę, po której rozpoczęto szturm fortecy przy pomocy wież oblężniczych.
Obrońcy Masady wkrótce dostrzegli bezcelowość dalszej obrony- wówczas ich przywódca Eleazar ben Jair wysunął propozycję zbiorowego samobójstwa. Każdy mężczyzna zabił swą żonę i dzieci, następnie wylosowano dziesięciu wojowników, którzy zabili pozostałych mężczyzn, z tych zaś wybrano jednego, który zabił resztę, a następnie popełnił samobójstwo. Pozostawiono nietknięte zapasy wody i żywności, by Rzymianie wiedzieli, że to nie głód zmusił walczących do poddania się. Flawiusz podaje liczbę 960 obrońców, którzy odebrali sobie życie. 

Dziś żołnierze armii izraelskiej składając przysięgę wypowiadają słowa: "Masada nigdy więcej nie zostanie zdobyta". 

Na płaskowyż Masady można dostać się kolejką linową (drogo!- około 75 szekli w dwie strony) lub piechotą- my wybraliśmy wędrówkę szlakiem Snake Path (45 minut do góry, 30 minut w dół). Cudne widoki na Pustynię Judzką i Morze Martwe! Na szczycie spędzamy około godziny- zwiedzamy ruiny dawnego pałacu z zachowanymi częściowo malowidłami i mozaikami, pozostałości synagogi, łaźni i cystern na wodę. Ja nie mogę oderwać wzroku od pustyni, przed nami rozciąga się morze pagórków, suchych dolin rzecznych i piachu. Może następnym razem urządzimy sobie trekking w Parku Narodowym Masada?

Robi się późno, a my przecież chcemy jeszcze dać nura w Morzu Martwym (czy raczej pounosić się na powierzchni, 34% zasolenie wody sprawia, że nie da się tam nurkować :). Łapiemy busa do kurortu Ein Bokek, tam znajduje się darmowa plaża publiczna, z której skorzystamy. Nie dajcie się zwieść aplikacjom, nam Maps.me pokazywała dostęp do Morza w wielu miejscach, a Miguel się upierał, że skoro na mapie jest ścieżka to w końcu dojdziemy do dzikiej plaży. Nie warto. Po pierwsze- to może być bardzo długi spacer, Morze Martwe niestety  jest eksploatowane i wysycha, poziom wody się obniża, a przy brzegu tworzą się sinkholes- niebezpieczne wgłębienia, przysłonięte tylko cienką warstwą piasku. Po drugie- gwarantuję, że waszą jedyną myślą po wyjściu z wody będzie "Gdzie jest prysznic???". Sól piecze. Lepiej korzystać z publicznych plaż :)

Oczywiście popołudniu psuje się pogoda (powoli nadciąga ten biblijny kataklizm, o którym pisałam w poprzednim poście), więc nasz plan- wysmarować się błotkiem, a potem popluskać w morzu- zostaje zrealizowany tylko w połowie. Błoto kupujemy jako suwenir, ale "zanurzyć się" trzeba koniecznie. Niesamowite uczucie!! Nie machasz rękami ani nogami, a pływasz :) Woda nie jest najcieplejsza, niebo zasnute chmurami, nieprzyjemny wiatr i lekki deszcz, a na dodatek jeszcze trzeba opłukać się pod lodowatym prysznicem na zewnątrz- ale absolutnie warto!

Samo Ein Bokek to nic nadzwyczajnego, kurort z ekskluzywnymi hotelami i ludzie przechadzający się w szlafrokach. Pora wracać. Czekamy na ostatni autobus do Jerozolimy o 16.30, ale w międzyczasie zagaduje nas kierowca busa, ten sam, który przywiózł nas z Masady. Śmieszny, wyglądający na odurzonego czymś facecik :) Nie dajemy się wciągnąć w negocjacje i twardo obstajemy przy autobusie- on kręci się po głównej ulicy zbierając pasażerów, aż w końcu macha ręką w naszą stronę. Zdecydował, zabierze nas za cenę biletu autobusowego :) Bus pędził jak szalony, a uśmiechnięty kierowca tłumaczył, że musimy zdążyć przed ulewą, bo potem drogi mogą być już nieprzejezdne. Tym sposobem docieramy do Jerozolimy grubo przed autobusem i tak kończy się długi dzień pełen przygód.


W końcu na łonie natury!

W takich okolicznościach przyrody stopa jeszcze nie łapałam... :)

Rzeka Jordan i prawdopodobne miejsce chrztu Chrystusa

Nasz miły kierowca 

Widok na Morze Martwe

Początek szlaku

45 minut wędrówki na szczyt...

...chociaż można też kolejką :)

Ruiny twierdzy Masada

Widok na pustynię- obłędny!

Pozostałości dawnego pałacu

Szóstka dzieci i karabin

"Słonecznie" nad morzem


Unosimy się!


Za ciepło nie było :)


Comments