Jestem szczęściarą, mówiłam Wam?! Kiedy kilka miesięcy temu znajomy z Polski powiedział mi o planowanym rejsie w Tajlandii, nie przypuszczałam, jaka fantastyczna przygoda mnie czeka...
Przyszedł styczeń, terminy się zgrały i tak właśnie... wylądowałam na katamaranie Nirvana razem ze świetną 11-osobową załogą!!! Po zeszłorocznym rejsie w maju (relacja i filmik tutaj)- wiedziałam, że chcę więcej, że popłynę jeszcze raz. I tak samo jak wtedy- znów mam dylemat, jak opisać siedem dni na pokładzie. Jak oddać słowami tę atmosferę i wyjątkowość? Trzeba tam po prostu być!
Wystartowaliśmy z mariny na Phuket. Po upojnym wieczorze w rozrywkowym Patong, obowiązkowym spacerze na Bangla Street i spałaszowaniu większej ilości frykasów na lokalnym targu- ruszyliśmy na północ. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na kąpiel w morzu i krótką wizytę na wyspie Jamesa Bonda (to po prostu jedna plaża ze słynną maczugą, gdzie kręcono przygody agenta 007 w filmie "Człowiek ze złotym pistoletem"). Pierwsza noc na dziko i tylko silny wiatr odrobinę przeszkadzał w napawaniu się widokiem skał i zachodzącego słońca. Całą noc walczyłam z odlatującym kocykiem. Trzeba będzie przenieść się do mesy.
Następnego dnia obieramy kurs na Panyee Island- pływającą wioskę zamieszkaną przez społeczność muzułmańską. Domy stoją na palach, dotrzeć można tu tylko łodzią. Zwiedzamy meczet i pływające boisko do piłki nożnej. Wioska słynie ponoć z przepysznych dań z owoców morza- nam jednak trafiają się opancerzone kraby i krewetki w panierce rodem z KFC. Totalne rozczarowanie!
Kolejny leniwy dzień spędzamy w Ao Nang- małym turystycznym miasteczku w prowincji Krabi, gdzie oddajemy się typowo tajskim przyjemnościom. Masaż, pad thai (popularne danie z makaronem) i lody kokosowe na deser :)
Ciche i spokojne Ao Nang w niczym nie przypomina hałaśliwego Koh Phi Phi, gdzie przybijamy następnego wieczora. Cumujemy w jednej z dwóch zatok, gdzie stoi mniej łódek; tak nam poradził miejscowy. Tymczasem okazuje się, że od tej strony bywa płytko, a dno upstrzone jest skałami i rafą. A to oznacza ciężką przeprawę do brzegu. Pogoda zrobiła się burzowa. Ponton z pierwszą turą popłynął na wyspę- my zostaliśmy na łódce. I tam już zakończyła się nasza impreza- niemożliwością było dostać się na brzeg w zacinającym deszczu, po ciemku wśród skał. A pierwsza grupa próbowała wrócić na jacht taksówką wodną, tylko... pomylili zatoki i szukali nas nie tam, gdzie trzeba :) Mina taksówkarza, kiedy odwoził załogę z powrotem na ląd- bezcenna! Ech, noc pełna wrażeń...
Apetyt na imprezowanie nie został zaspokojony, więc- po demokratycznym i jawnym głosowaniu- ekipa postanowiła zostać na Phi Phi jeszcze jedną noc. Zmieniliśmy tylko zatokę, żeby łatwiej było wrócić na katamaran. A na wyspie...myślałam, że nic mnie już w Tajlandii nie zaskoczy, ale, to, co się działo tutaj, przeszło nawet moją wyobraźnię. Płonące sznury do skakania (odważyłam się- filmik poniżej), ogniste poprzeczki do przechodzenia pod nimi, drinki w wiaderkach, dzika muzyka i tańce na samej plaży. Tu się bawi młodzież z całego świata. Kolorowo, upiornie głośno i niekiedy bez zahamowań (widziałam jednego pana jak go Pan Bóg stworzył- za skakanie nago należał się kubełek rumu). Koh Phi Phi rządzi się swoimi prawami. Byłam, zobaczyłam, na jakiś czas wystarczy :)
Mój ostatni przystanek i miejsce, gdzie pożegnałam się z załogą to Krabi- miasto nad rzeką, zupełnie zwyczajne, ale z jakimś niezwykłym urokiem. Tu wybraliśmy się na całodzienną wycieczkę- najpierw Świątynia Tygrysa na wzgórzu z 1237 schodami, potem przejażdżka na słoniach w dżungli, a na koniec relaks w jeziorku i gorących źródłach. Do tego świetne masaże i fajny food market w miasteczku.
Za co uwielbiam rejsy?
Za życie na pokładzie!
Jacht staje się twoim domem na te kilkanaście dni. Tutaj śpisz, gotujesz, czytasz, sprzątasz, rozmawiasz i rozwiązujesz problemy (np. jak się kąpać, gdy odsalarka nie działa i nie mamy słodkiej wody:). Dla mnie pobyt na łódce to coś niesamowitego, nie potrzebuję zegarka, czas płynie inaczej.
Za załogę!
To bardzo ważne z kim będziesz dzielił jachtową niewielką przestrzeń. Mnie na szczęście zawsze trafia się ciekawa mieszanka inteligentnych, zabawnych, ironicznych osób, z którymi nie można się nudzić. A da się popłynąć na koniec świata.
Za niezwykłe miejsca
Widzisz rzeczy, których niekiedy nie zobaczysz z lądu. Wydrążone przez wodę jaskinie, bezludne plaże, otwarte morze- wszystko tylko dla ciebie. Jednego dnia przycupnęliśmy w zatoce Maya Bay, którą zwiedziłam wcześniej z wycieczką- godzinny spacer po plaży w tłumie turystów. A z łódki- to ty obserwujesz te tłumy, sam ciesząc się spokojem. No i te zachody słońca!
Za kulinarne wyzwania
Naleśniki dla 12 osób? Szarlotka? Krewetki w sosie czy pieczona ryba? Uwielbiam kuchnię pokładową i wyzwania, jakie czasami stawia.
Za wolność i wiatr we włosach
Chyba nigdzie indziej nie czujesz swobody tak bardzo jak na jachcie. A ja bardzo lubię to uczucie.
Przyszedł styczeń, terminy się zgrały i tak właśnie... wylądowałam na katamaranie Nirvana razem ze świetną 11-osobową załogą!!! Po zeszłorocznym rejsie w maju (relacja i filmik tutaj)- wiedziałam, że chcę więcej, że popłynę jeszcze raz. I tak samo jak wtedy- znów mam dylemat, jak opisać siedem dni na pokładzie. Jak oddać słowami tę atmosferę i wyjątkowość? Trzeba tam po prostu być!
Wystartowaliśmy z mariny na Phuket. Po upojnym wieczorze w rozrywkowym Patong, obowiązkowym spacerze na Bangla Street i spałaszowaniu większej ilości frykasów na lokalnym targu- ruszyliśmy na północ. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na kąpiel w morzu i krótką wizytę na wyspie Jamesa Bonda (to po prostu jedna plaża ze słynną maczugą, gdzie kręcono przygody agenta 007 w filmie "Człowiek ze złotym pistoletem"). Pierwsza noc na dziko i tylko silny wiatr odrobinę przeszkadzał w napawaniu się widokiem skał i zachodzącego słońca. Całą noc walczyłam z odlatującym kocykiem. Trzeba będzie przenieść się do mesy.
Następnego dnia obieramy kurs na Panyee Island- pływającą wioskę zamieszkaną przez społeczność muzułmańską. Domy stoją na palach, dotrzeć można tu tylko łodzią. Zwiedzamy meczet i pływające boisko do piłki nożnej. Wioska słynie ponoć z przepysznych dań z owoców morza- nam jednak trafiają się opancerzone kraby i krewetki w panierce rodem z KFC. Totalne rozczarowanie!
Kolejny leniwy dzień spędzamy w Ao Nang- małym turystycznym miasteczku w prowincji Krabi, gdzie oddajemy się typowo tajskim przyjemnościom. Masaż, pad thai (popularne danie z makaronem) i lody kokosowe na deser :)
Ciche i spokojne Ao Nang w niczym nie przypomina hałaśliwego Koh Phi Phi, gdzie przybijamy następnego wieczora. Cumujemy w jednej z dwóch zatok, gdzie stoi mniej łódek; tak nam poradził miejscowy. Tymczasem okazuje się, że od tej strony bywa płytko, a dno upstrzone jest skałami i rafą. A to oznacza ciężką przeprawę do brzegu. Pogoda zrobiła się burzowa. Ponton z pierwszą turą popłynął na wyspę- my zostaliśmy na łódce. I tam już zakończyła się nasza impreza- niemożliwością było dostać się na brzeg w zacinającym deszczu, po ciemku wśród skał. A pierwsza grupa próbowała wrócić na jacht taksówką wodną, tylko... pomylili zatoki i szukali nas nie tam, gdzie trzeba :) Mina taksówkarza, kiedy odwoził załogę z powrotem na ląd- bezcenna! Ech, noc pełna wrażeń...
Apetyt na imprezowanie nie został zaspokojony, więc- po demokratycznym i jawnym głosowaniu- ekipa postanowiła zostać na Phi Phi jeszcze jedną noc. Zmieniliśmy tylko zatokę, żeby łatwiej było wrócić na katamaran. A na wyspie...myślałam, że nic mnie już w Tajlandii nie zaskoczy, ale, to, co się działo tutaj, przeszło nawet moją wyobraźnię. Płonące sznury do skakania (odważyłam się- filmik poniżej), ogniste poprzeczki do przechodzenia pod nimi, drinki w wiaderkach, dzika muzyka i tańce na samej plaży. Tu się bawi młodzież z całego świata. Kolorowo, upiornie głośno i niekiedy bez zahamowań (widziałam jednego pana jak go Pan Bóg stworzył- za skakanie nago należał się kubełek rumu). Koh Phi Phi rządzi się swoimi prawami. Byłam, zobaczyłam, na jakiś czas wystarczy :)
Mój ostatni przystanek i miejsce, gdzie pożegnałam się z załogą to Krabi- miasto nad rzeką, zupełnie zwyczajne, ale z jakimś niezwykłym urokiem. Tu wybraliśmy się na całodzienną wycieczkę- najpierw Świątynia Tygrysa na wzgórzu z 1237 schodami, potem przejażdżka na słoniach w dżungli, a na koniec relaks w jeziorku i gorących źródłach. Do tego świetne masaże i fajny food market w miasteczku.
Za co uwielbiam rejsy?
Za życie na pokładzie!
Jacht staje się twoim domem na te kilkanaście dni. Tutaj śpisz, gotujesz, czytasz, sprzątasz, rozmawiasz i rozwiązujesz problemy (np. jak się kąpać, gdy odsalarka nie działa i nie mamy słodkiej wody:). Dla mnie pobyt na łódce to coś niesamowitego, nie potrzebuję zegarka, czas płynie inaczej.
Za załogę!
To bardzo ważne z kim będziesz dzielił jachtową niewielką przestrzeń. Mnie na szczęście zawsze trafia się ciekawa mieszanka inteligentnych, zabawnych, ironicznych osób, z którymi nie można się nudzić. A da się popłynąć na koniec świata.
Za niezwykłe miejsca
Widzisz rzeczy, których niekiedy nie zobaczysz z lądu. Wydrążone przez wodę jaskinie, bezludne plaże, otwarte morze- wszystko tylko dla ciebie. Jednego dnia przycupnęliśmy w zatoce Maya Bay, którą zwiedziłam wcześniej z wycieczką- godzinny spacer po plaży w tłumie turystów. A z łódki- to ty obserwujesz te tłumy, sam ciesząc się spokojem. No i te zachody słońca!
Za kulinarne wyzwania
Naleśniki dla 12 osób? Szarlotka? Krewetki w sosie czy pieczona ryba? Uwielbiam kuchnię pokładową i wyzwania, jakie czasami stawia.
Za wolność i wiatr we włosach
Chyba nigdzie indziej nie czujesz swobody tak bardzo jak na jachcie. A ja bardzo lubię to uczucie.
Wszystko, co dobre- kiedyś się kończy. Miałam spędzić tylko 2-3 dni na jachcie, a zostałam siedem. Załoga żegluje dalej, a ja- pełna pozytywnej energii- pędzę w swoją stronę. Dziękuję za fantastyczny tydzień! Pomyślnych wiatrów!
Jacht gotowy do wypłynięcia
Comments
Post a Comment