Ferraty w Dolomitach i motorem do Zurychu- włoskie wakacje


Dzwoni telefon. "Jedziesz na ferraty we Włoszech?"- pyta mój górski kolega Grejpfrut. Cóż, dawniej w Irlandii niejeden szlak i niejednego guinessa obaliliśmy razem, więc- choć Grejfrucik jest nieco... ekscentryczny- bez zbędnego wahania: "Jadę!". Do ekipy dołącza jeszcze Jarek i Szymon z Oslo (koledzy z siatkówki) oraz Miguel, który aktualnie pracuje w Zurychu i w góry ma rzut beretem. 

Jedziemy do Cortiny d'Ampezzo we włoskich Dolomitach- ojczyzny via ferrat. To tutaj w czasach pierwszej wojny światowej wybudowano pierwsze trasy o charakterze wspinaczkowym, z poprowadzoną wzdłuż szlaku stalową liną ("via ferrata" z łacińskiego znaczy dosłownie "żelazna droga"). Miały one służyć sprawniejszemu przemieszczaniu się żołnierzy. Niektóre z nich są dziecinnie łatwe- to po prostu górska wędrówka, inne wymagają niezwykłej siły, zręczności i odporności psychicznej. Ferratę pokonujemy będąc przypiętym do  tej właśnie stalowej liny, niekiedy trzeba wspiąć się po zamontowanej drabince, przejść po mostku, w tunelu czy po pionowej skale. Zależy od poziomu trudności.
Ja swoje pierwsze ferratowe szlify zdobyłam jeszcze w Norwegii na Straumsfjellet- nie zapomnę, co tam przeżyłam... Jarek i Paweł (alias Grejfrut) mają z kolei doświadczenie wspinaczkowe, jedynie dla Szymona i Miguela jest to zupełny początek przygody. Przed nami dwanaście dni- ja już wiem, co się wydarzyło i teraz mogę to opisać spokojnie, bez emocji....

Zlatujemy się

Każdy dociera do Włoch inaczej. Ja lecę z Jarkiem z Wrocławia do Treviso- uroczego miasteczka na północ od Wenecji. Pierwszy raz zdarza mi się być na wakacjach w sezonie- jest przeraźliwie gorąco. Dobrze, że zaraz śmigamy w chłodniejsze rejony... naprawdę podziwiam ludzi przyjeżdżających do Włoch/Hiszpanii/Grecji w lipcu.
Przylatujemy wieczorem, a z lotniska odbiera nas Roberto- nasz mega sympatyczny host z CS. Po drodze dostajemy zaproszenie na lody (pyszne! włoskie!), a w domu czeka osobny pokój. Otrzymujemy też swoje klucze do apartamentu, więc nazajutrz jesteśmy niezależni i możemy pozwiedzać miasto do czasu przyjazdu chłopaków. 

Wybieramy się na spacer na starówkę- moim zdaniem Treviso swój urok zawdzięcza prostemu faktowi- wszystkie japońskie wycieczki, niemieccy emeryci i ekscentryczni Amerykanie walą hurtem do Wenecji, zostawiając Treviso niezadeptane i spokojne. Obejście starego miasta zajmuje 2-3 godziny- docieramy na targ rybny, zaglądamy do katedry, idziemy na kawę, aż nasz spokój zakłóca informacja od Szymona, który właśnie wylądował i ma wypożyczyć samochód- okazuje się, że wypożyczalnia nie honoruje jego karty i auta nie będzie! Bez własnego transportu Dolomity nie mają sensu, bo rano trzeba dojechać do szlaku czy wyciągu i szkoda tracić czas na komunikację publiczną, a czasem po prostu jej nie ma. Na szczęście Szymon staje na wysokości zadania i znajduje auto w innej firmie- i to lepsze! (choć nawet zwiększone gabaryty nie pomogły- wzięliśmy tyle bagaży, że do naszego Cactusa nie wcisnęlibyśmy już szpilki, nie mówiąc o pełnowymiarowym Hiszpanie ;)
Dobrze, że Miguel miał inny pomysł na dotarcie do Cortiny- przyjechał motorem :) Po drodze przymusowy nocleg w Innsbrucku, bo prawie koło odpadło i trzeba było szukać mechanika, sklepu i części zamiennych- warsztat obiecał naprawę w ciągu dwóch tygodni (!), więc Miguel złożył koło sam i spóźnił się do nas tylko 24 godziny :))) Jesteśmy w komplecie.


Zwiedzamy Treviso

Zaparkowany antyk

Kafejki w uliczkach


Trochę jak Wenecja

Targ rybny

Z naszym hostem Roberto na lodach


Chyba Miguel się już nie zmieści

Urządzamy sobie bazę w Cortinie na kempingu Olimpia- fajne warunki, czysto, przystępna cena (7 euro/osobę + 9 euro za miejsce parkingowe, ale to przed sezonem, od 1-go sierpnia cena wzrasta do 10 euro). Jedyne czego nam brakuje to zadaszonej stołówki- nocujemy w namiotach i ciężko przygotować posiłek, gdy pada. Na szczęście wkrótce pogoda się poprawia, a my odkrywamy wiatę i grilla nad rzeką- Miguel może się spełniać kulinarnie ;) 

Wspinamy się

W ciągu moich włoskich wakacji udało się zrobić 4 ferraty- jedną z nich zapamiętam do końca życia... Nie będę ich bardzo opisywać od strony technicznej, wszystko można znaleźć np. tutaj lub w przewodnikach Dariusza Tkaczyka. 

Ferrata Gusela i Averau

Na pierwszy ogień poszła łatwa i krótka ferrata Gusela, gdzie właściwie więcej było wędrówki niż wspinania. Trasa zaczyna się na przełęczy Paso Giau 2236 m, a punktem kulminacyjnym jest szczyt Nuvolau 2574 m. Uprząż, kask i lonża przydały się na jakieś pół godziny, a trudności technicznych nie było żadnych- oprócz jednej drabinki tuż przed wierzchołkiem, która może przyprawić o zawroty głowy początkujących. W schronisku Nuvolau zjedliśmy lunch i odpoczęliśmy chwilę. O wiele ciekawsza była natomiast ferrata Averau, którą zrobiliśmy już na koniec dnia- krótka, ale intensywna wspinaczka, potem wędrówka po kamieniach na szczyt. Warto zrobić te dwie ferraty razem (przewodniki polecają wyjść na szlak wcześnie rano, ale my zaczęliśmy około 11 i też się udało)

Ferrata Innerkofler- De Luca

To ponoć must see Dolomitów- jedna z najpopularniejszych i najpiękniejszych ferrat z widokiem na słynne Tre Cime de Lavaredo, trzy niesamowite kolosalne turnie. Pogoda prześliczna- na razie- przed nami niesamowita panorama.
Startujemy ze schroniska Auronzo, znajduje się tam duży bezpłatny parking, do którego niestety trzeba dojechać płatną drogą (24 euro). 
Część ferraty biegnie starym tunelem wojennym z dużą ilością okien skalnych- nawet nie trzeba latarek, przeszliśmy ten odcinek, jednak po wyjściu na powierzchnię zdecydowaliśmy się kontynuować wędrówkę na zewnątrz (można też wybrać kolejny, niższy i bardziej stromy tunel, gdzie czołówki już są niezbędne). Potem już odcinek ubezpieczony liną- to skalna półka trawersująca skośnie ścianę Monte Paterno, widokowego wierzchołka 2744 m.
Wracamy przez schronisko Tre Cime, ale nie zatrzymujemy się dłużej, bo w oddali kłębią się czarne chmury. Trzeba uciekać! Nie zdążyliśmy.... pogoda w górach potrafi zmienić się błyskawicznie... Jeszcze przed chwilą słoneczko, a teraz grad i wichura. Zziębnięci docieramy do Rifugio Auronzo na zasłużony obiad i piwo.
Innerkofler- De Luca była zdecydowanie najłatwiejszą ferratą i warto od niej zacząć przygodę

Ferrata Della Trincee

Wyruszyliśmy rano do miejscowości Arabba, by tam spotkać się ze znajomymi Miguela i razem przejść ferratę Della Trincee. Dzień zapowiadał się miło i żadne z nas jeszcze nie wiedziało, jak bardzo pamiętny będzie ten czwartek... Miguel Senior i jego żona Elena od lat spędzają urlop w Dolomitach, to właśnie oni polecili nam ten szlak. 

Już wielkim plusem na początek jest kolejka linowa Portavescovo- nie musimy tracić czasu i energii na żmudne strome podejście. Stamtąd w ciągu niecałej godziny dochodzimy do grani La Mesola, którędy biegnie ferrata. Miguel Senior zarzekał się, że Della Trincee "jest łatwa", ale może on- wspinacz z wieloletnim doświadczeniem- inaczej definiuje stopnie trudności. Przede mną 40 metrów pionowej skały. Na dodatek jedna dziewczyna przed nami ma atak paniki i trzeba poczekać, aż zejdzie. Też jestem przerażona, ale nie chcę się wycofywać, poza tym w grupie jakoś raźniej- chłopaki mówią, gdzie postawić stopę, gdzie się złapać- i jakoś idzie. Pokonujemy najtrudniejszy odcinek i docieramy na wierzchołek grani- bardzo charakterystycznie postrzępionej- jest tak wąsko, że robimy sobie zdjęcia siedząc na niej okrakiem. Humory dopisują, a ja- o dziwo- się już nie boję :) Wędrujemy granią, potem wiszący rozkołysany drewniany mostek i wąziutka ścieżka, którą obchodzimy kopułę szczytową La Mesoli- w tym punkcie ferrata prowadzi już w dół. Zabieram się za schodzenie, ale Miguel Senior mówi, że ferrata nie liczy się bez zdobycia wierzchołka. A wierzchołek to po prostu kilka skał położonych trzy metry wyżej od szlaku... JUŻ BEZ LINY. Odpinamy więc lonże i wdrapujemy się podziwiać panoramę. Jest pięknie...

Znacie takie uczucie, kiedy w wiadomościach podają "Turysta zginął w górach", a wy się zastanawiacie, jak to możliwe? Przecież tam są szlaki, zabezpieczenia, mamy sprzęt, jesteśmy inteligentni, sprawni, przewidujący- nam się to nie przydarzy!

27 lipca 2017 r. nabieram nowego respektu do gór. Widziałam na własne oczy, jak jeden z członków naszej ekipy otarł się o śmierć. Przejechałam z Miguelem pół świata, a o mały włos nie pożegnałam go tu, na zboczu La Mesoli. 

Każdy z nas ma pewnie inne wspomnienia z tej sytuacji. Najwięcej zobaczył Jarek, który akurat stał i robił zdjęcia, i to jego twarz zbladła najbardziej. Ja po prostu pamiętam, że jadłam brzoskwinię, a Miguel- widząc, że zapowiada się dłuższa przerwa- przysiadł na kamieniu obok. I nagle ten wielki kamień- który wcześniej przy sprawdzaniu, czy stabilny, ani drgnął- zsuwa się w przepaść. Miguel siedział na nim jak na krześle, a wiemy, co się dzieje, kiedy ktoś wyciąga ci stołek spod tyłka.... Widzę niedowierzanie na twarzy M., nogi i ręce w powietrzu.... znika... a ja czuję taki ogromny żal ("Jaka głupia śmierć!")..... Wychylam się i zauważam jego biały kask. Żyje!

Miguel wraz z półtonową skałą spadł ze szczytu La Mesola 2727 m.... skała poleciała w przepaść, rozbijając się na dnie doliny z głuchym łoskotem. Miguel zatrzymał się na ostatnim wystającym cypelku, jakieś 10 metrów niżej, na którym usiadł jak na siodle, twarzą do nas. Cała akcja wydarzyła się nad głowami nastolatek, które akurat z przewodnikiem pokonywały ferratę. Wyobrażam sobie zdziwienie i grozę, kiedy nad tobą przelatuje człowiek ze skałą. Na szczęście nikt postronny nie ucierpiał, a przewodnik rzucił Miguelowi linę i wyciągnął go na szlak (powtarzając przy tym, że M. jest największym szczęściarzem, jakiego zna). Rezultat upadku? Zdarte do krwi kolana, siniaki, zwichnięty mały palec i połamany telefon. Tyle. I jeszcze nasze zszokowane twarze z wypisanymi uczuciami- Jarek zbielały jakby zobaczył ducha, Grejfrut milczący (sam przeżył poważny wypadek w górach), Miguel Senior przerażony, z poczuciem winy (bo to jego pomysł, by wejść na niezabezpieczony szczyt), a ja wkurzona, co ten Miguel znowu wyprawia (serio! Choć w tym przypadku złość to zawoalowana radość, że mój przyjaciel żyje). 

Miguel nie byłby sobą, gdyby nie zaczął żartować na temat całego zajścia. Stwierdził, że w totka już nie wygra, a co gorsza po tym wydarzeniu nikt już nie będzie pamiętał cudu, który przytrafił się parę dni wcześniej- podczas wspinaczki mój telefon wysunął się z kieszeni plecaka, odbił się od skały, a następnie w ostatniej chwili został złapany przez Miguela idącego za mną :)

Nie kontynuowaliśmy już ferraty Della Trincee. Szlak pozwalał na zejście inną drogą, więc odbiliśmy w prawo i wróciliśmy zboczem do miejsca, gdzie czekała Elena (nie wspinała się z nami). Namówiliśmy Miguela na zjazd kolejką z jego znajomymi, a sami w trójkę ruszyliśmy na piechotę. Potem wspólny lunch w Arabbie i powrót na kemping. Trzeba to wszystko jeszcze opowiedzieć Szymonowi, który doznał urazu kolana i nie wspina się z nami....a potem będziemy świętować urodziny :)

Ferrata Bovero

Dzień po wypadku grupa się rozdzieliła. Szymon został w obozie, Paweł wybrał się na trudną i ambitną ferratę Punta Ana, a my z Jarkiem i Miguelem postanowiliśmy udać się na pobliski szczyt Col Rosa 2160 m, do którego prowadziła ferrata Bovero. Polecił ją poznany na kempingu Czech, który również twierdził, że szlak jest ciekawy i nietrudny (cóż, przynajmniej w połowie nie kłamał, bo droga była naprawdę widowiskowa :)

Fajnie, że nie trzeba było nigdzie jechać- trasa zaczynała się przy naszym kempingu. Najpierw dwie godziny ładnego podejścia przez las, a potem.... potem zaczęła się zabawa :)
Ferrata Bovero może nie jest najwyżej położona, może nie rozciąga się z niej widok na najpiękniejsze partie Dolomitów, ale na pewno jest najtrudniejszą, jaką zrobiłam. Chodzi głównie o ekspozycję- przez dwie godziny wisiałam na odsłoniętej pionowej skale, hulał wiatr, a mnie paraliżował mój lęk wysokości. Technicznie- gratka dla wspinaczy! Wąskie szczeliny, gdzie ledwo się przepchniesz z plecakiem, wystające załomy i ten pion! Przyprawia o szybsze bicie serca! Dziwne, że dzień wcześniej wcale się nie bałam, a dzisiaj marzyłam, żeby tylko już skończyć. To lubię w ferratach- nigdy nie wiesz, jakie uczucie cię dopadnie :) W końcu upragniony szczyt, lunch, rozmowa z poznanymi Polakami i długa okrężna droga w dół.

Wiedziałam, że to mój ostatni dzień wspinaczki- od jutra już relaks. Dobry wybór na zakończenie przygody z ferratami. 

Wędrujemy

Oprócz ferrat udało się zrobić kilka wędrówek. Na rozgrzewkę wybraliśmy się na Croda de Lago (jeszcze bez Miguela, który walczył z urwanym kołem motoru w Austrii). Fajna pięciogodzinna wędrówka, myślałam, że płuca wypluję na pierwszej stromiźnie. Potem już było dobrze, zwłaszcza, że zatrzymaliśmy się w schronisku przy jeziorze Croda na kawę i ciacho :) Grzmiało w oddali, ale szczęśliwie udało się nie zmoknąć.

Elena i Miguel Senior polecili nam również wędrówkę tunelem z czasów I wojny światowej- startuje się z Przełęczy Falzarego. Większość osób wybiera opcję wjazdu kolejką do schroniska Lagazuoi i powrót schodami w wydrążonym w skale przejściu. Ale nie my. Dreptaliśmy sobie mozolnie po wysokich stopniach (mnie i Miguelowi od razu przypomniała się Huashan Mountain w Chinach z milionem schodów)- wędrówka pod ziemią zajmuje godzinę!
A w dół wiedzie interesująca Soldier's Path- ścieżka, której używali niegdyś żołnierze- niebezpiecznie wąska i stroma, z drabinkami, mostkiem i linami. 

W niedzielę Jarek i Paweł wybrali się na ferratę Lipella, a my postanowiliśmy urządzić sobie relaksujący dzień nad pięknym lazurowym jeziorem Sorapiss- kąpiele, słońce, piwko... Zanim dotarliśmy do jeziora z przełęczy Passo Tre Croci (bardzo ciekawy szlak, taka pół-ferrata), słońce zdążyło się schować i tylko Miguel odważył się wejść do jeziora. A wcześniej jeszcze zdążył zrobić furorę na trasie- my poszliśmy szukać plaży, a M. skoczył do pobliskiego schroniska Vandelli po coś zimnego i pieniącego. Dostał trzy butelki piwa (otwarte!) i sandwicha na talerzyku. Wyobraźcie sobie miny turystów na szlaku- oni z plecakami, uprzężami, linami, a Miguel pomyka stromym zboczem z tacką niczym kelner :) Dobry pomysł na biznes, bo po drodze dostał kilkanaście ofert znacznie przebijających ceny schroniskowe.... Nie złamał się i dostarczył piwko, gdzie trzeba :)
Z powrotem Szymon pokuśtykał tym samym szlakiem (miał odebrać chłopaków po ferracie), a my- dla rozrywki- wybraliśmy alternatywną trasę 216... I tym sposobem niedzielny relaks się skończył, bo droga okazała się dłuuuuga i bardzo pionowa. Ale przynajmniej mogliśmy zobaczyć Sorapiss z góry, a na szczycie czekała niespodzianka- stado kozic, które nic sobie nie robiły z naszej obecności. Potem mozolne zejście po piarżysku (osypujących się kamieniach). Miało być lekko i przyjemnie, a wróciliśmy ostatni na kemping :) Ale wędrówka i widoki wspaniałe!

Relaks za to trafił się nam dzień przed opuszczeniem Cortiny. Pojechaliśmy na basen do miasteczka San Candido tuż pod granicą austriacką. Świetna miejscowość (akurat odbywał się targ staroci), a basen okazał się kameralnym aquaparkiem, sauny, wodne masaże, łóżka do opalania- wszystko to, czego potrzebuje organizm po 10 dniach spania w namiocie i łażenia po górach :)



Woda pitna na szlaku

Punkt widokowy Val Negra 2048 m

 Croda de Lago

Szlaki w Dolomitach

Schronisko nad jeziorem Croda


Ekipa- pierwszy hike

Śniadanie 

Niedzielny relaks

Ferrata Gusela- pierwsze starcie

Udaję, że się nie boję... ;)



Schronisko Nuvolau 2575 m

W komplecie

Ferrata Averau

Śniadanko na kempingu

Niedzielny wypad nad jezioro Sorapiss

Najlepsza dostawa!

Jezioro Sorapiss

Grillujemy!

A kto tu pije z kartonu :))?

Tunele z czasów I wojny światowej

Widok ze schroniska Auronzo

Widok na schronisko Auronzo

Ferrata Innerkofler-De Luca


 Ferrata Innerkofler-De Luca

Tre Cime di Lavaredo

Ferrata della Trincee

Senior Miguel

Tuż po upadku

Ferrata della Trincee- na grani

"Na skróty" z jeziora Sorapiss

Ekipa wspinająca



Ferrata Della Trincee

Masyw La Mesola

Tuż przed upadkiem

Zadrapane kolana, zwichnięty palec, stłuczony telefon...

Z widokiem na Marmoladę


Jezioro Misurina

 Upragniony relaks

Miasteczko San Candido


Cmentarz w San Candido

Najlepsze na upał!




Pożegnaliśmy się z ekipą, która z Wenecji leci do domu, lecz to jeszcze nie koniec przygody. Mój lot jest z Zurychu, a dostanę się tam motorem Miguela. Brzmi fajnie, prawda? Ale jeżeli wyobrażacie sobie romantyczną przejażdżkę, szybką jazdę i wiatr we włosach- już spieszę wyprowadzić was z błędu :)
Po pierwsze- pakowanie motoru. Mamy łącznie pięć plecaków, które codziennie trzeba jakoś zamontować na małym bagażniku home-made. Zajmuje to minimum godzinę. I wyglądamy jak dostawca paczek w Wietnamie...
Po drugie- upał! Szorty i bluzeczka to może nie jest najlepszy strój na motor, ale dla mnie jedyny możliwy. Skwierczę kilka godzin dziennie na słońcu, a kolor skóry chyba mi się zmieni permanentnie. 
Po trzecie- siodełko.... Przez miesiąc jazdy na rowerze z Oslo do Polski nie miałam takiego zdrętwiałego tyłka! Godzina na TYM motorze to max! Potem trzeba zejść i pomachać kuperkiem, żeby przywrócić krążenie :)

Tyle o niedogodnościach..... cała reszta super! Dotarcie do Zurychu zajęło nam trzy dni. Jeden nocleg nad jeziorem Garda (gdzie właśnie zaczął się sezon i znalezienie wolnego miejsca na kempingu udało się dopiero za szóstym razem... i jeszcze 35 euro/namiot!). Ale warto tu zostać- Garda to największe jezioro we Włoszech, pływamy, odpoczywamy i zajadamy się włoskimi specjałami.
W Como czeka na nas Hazem- host z CS (ugotował pyszną kolację i wieczorem zabrał nas na miasto, gdzie ja drzemałam na ławce wykończona jazdą i słońcem, a panowie o czymś rozprawiali paląc jagodową shishę). 

Rankiem postanawiamy dojechać do Bellagio, skąd przeprawimy się promem na drugą stronę. Przejażdżka nad jeziorem Como to najpiękniejszy moment podróży, wąska wijąca się droga, mijamy urocze wioski i miasteczka między górami. To tu w jednej willi było kręcone "Ocean's eleven", a George Clooney tak zakochał się w krajobrazie, że kupił tę posiadłość. Wcale mu się nie dziwię. 

Szwajcarię pokonujemy "na raz"- mamy ochotę w końcu usiąść na kanapie i nie musieć znów pakować rano sprzętu. W Zurychu też upał, więc uskuteczniamy kąpiele w jeziorze lub rzece. Jednego dnia zwiedzamy Lucernę (moim zdaniem bardziej klimatyczna od Zurychu), wieczorem wychodzimy do salsa klubu ze znajomymi Miguela- zabawa w iście hiszpański sposób- do białego rana! Zostajemy też zaproszeni na niedzielny meksykański lunch, gdzie Agnes i Willy serwują tradycyjną zupę pozole verde z kurczakiem i kukurydzą. Pod wieczór wyjeżdżamy kolejką linową na Felsenegg (wzgórze za domem Miguela)- chcemy się przejść, obejrzeć zachód słońca, wypić piwko i zjechać. Niestety "miły" pan w okienku nie informuje nas, że właśnie bierzemy ostatni wagonik- i znów trzeba tyrać na piechotę. Ale chyba już do tego przywykłam :) My z Miguelem tak mamy....
Wracam do domu....

Niesamowite wakacje! Tyle emocji.... przygoda, góry, świetna ekipa... Być może uda się to kiedyś powtórzyć w tym samym składzie....Jedno jest pewne- moje osobiste plany i podróżnicze zamierzenia zmieniły się po tym wyjeździe. Ale o tym już niedługo na blogu...


Motorem do Zurychu

Pakowanie motoru- minimum godzina

Nad jeziorem Garda

Lunch na schodach

Bellagio

Nad jeziorem Como, czekamy na przeprawę

 Host Hazem i jego shisha


Zurych

Miasto nocą


Nad rzeką

O 4 rano na kebabie


Lucerna

Festiwal w Lucernie






Comments

  1. Przyjemnie się czyta twojego bloga. Ta historia z lecącym na skale Miguelem....aż się spociłam.

    ReplyDelete
    Replies
    1. To byly emocje i chwila grozy!! Na szczescie dobrze sie skonczylo i nie wyladowalismy na naglowkach wloskich gazet ;)

      Delete

Post a Comment