Ile ja się naczytałam książek i obejrzałam filmów o wspinaniu! Swego czasu bardzo interesował mnie ten temat- zwłaszcza wspinaczka wysokogórska i zimowa, choć zawsze ciężko mi było zrozumieć, co pcha ludzi w te najmniej gościnne rejony naszego globu- postrzępione szczyty, zdradliwe ośnieżone przełęcze i ostre granie, gdzie niemal każdy krok grozi niebezpieczeństwem... Po co tak ryzykować?
"Bo tam jest"- miał odpowiedzieć słynny angielski himalaista George Mallory na pytanie, dlaczego chce zdobyć Mount Everest. Do tej pory nie wiadomo, czy mu się udało- on i jego partner Andrew Irvine nie powrócili już do bazy. Ale ta właśnie lakoniczna odpowiedź wyraża wszystko, czym dla wspinacza jest wspinaczka. Chęcią dokonania czegoś niezwykłego. Próbą zmierzenia się z własnym lękiem. Walką. Zrozumiałam to w zeszły piątek.
Nie byłam co prawda na Evereście, a do moich skromnych zimowych osiągnięć mogę zaliczyć tylko wyprawę na Jebel Toubkal w Maroko, który ponoć jest najłatwiejszym czterotysięcznikiem na świecie :). Ale to, co przeżyłam ostatnio na zwykłym- wydawało by się- podejściu typu via ferrata (z włoskiego "żelazna droga"- czyli trasa turystyczna ze stalową liną i drabinkami do asekuracji)- to... to był mój Everest. Z moim odwiecznym lękiem wysokości, który nawet nie pozwolił mi pomalować całego domku sąsiadów, bo bałam się wleźć wyżej, i z moim lekkim uprzedzeniem do sportów ekstremalnych- do dziś zastanawiam się, jakim cudem udało się przejść ten cholerny szlak?? Widocznie jestem silniejsza niż myślałam. Albo nie było wyjścia :)
"Bo tam jest"- miał odpowiedzieć słynny angielski himalaista George Mallory na pytanie, dlaczego chce zdobyć Mount Everest. Do tej pory nie wiadomo, czy mu się udało- on i jego partner Andrew Irvine nie powrócili już do bazy. Ale ta właśnie lakoniczna odpowiedź wyraża wszystko, czym dla wspinacza jest wspinaczka. Chęcią dokonania czegoś niezwykłego. Próbą zmierzenia się z własnym lękiem. Walką. Zrozumiałam to w zeszły piątek.
Nie byłam co prawda na Evereście, a do moich skromnych zimowych osiągnięć mogę zaliczyć tylko wyprawę na Jebel Toubkal w Maroko, który ponoć jest najłatwiejszym czterotysięcznikiem na świecie :). Ale to, co przeżyłam ostatnio na zwykłym- wydawało by się- podejściu typu via ferrata (z włoskiego "żelazna droga"- czyli trasa turystyczna ze stalową liną i drabinkami do asekuracji)- to... to był mój Everest. Z moim odwiecznym lękiem wysokości, który nawet nie pozwolił mi pomalować całego domku sąsiadów, bo bałam się wleźć wyżej, i z moim lekkim uprzedzeniem do sportów ekstremalnych- do dziś zastanawiam się, jakim cudem udało się przejść ten cholerny szlak?? Widocznie jestem silniejsza niż myślałam. Albo nie było wyjścia :)
W pełnym rynsztunku
Nasza skała i trawiaste dachy domków
Niewinne początki...
Wszystko zaczęło się od tego, że mieliśmy wolny dzień. Zamiast poleniuchować dłużej w łóżku, ambitnie spakowaliśmy graty i udaliśmy się do Straumsfjellet- najdłuższej via ferraty w Norwegii, miejsca, które polecił nam znajomy Piotrek (jak się potem okazało, jeżeli Piotrek mówi, że coś jest "łatwe"- to znaczy, że jest trudne. A jeśli mówi, że jest trudne- jak się wyraził o tym szlaku- to znaczy, że będzie wręcz diabelsko wymagające! Wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy).
Najpierw krótkie przejście- rozgrzewka przez las do podnóża skały. Wędrujemy już w pełnym rynsztunku- każdy ma na sobie uprząż, lonżę i kask. Wspinaczka na ferratach polega na przypinaniu się do stalowej liny biegnącej wzdłuż szlaku- w ten sposób się asekurujemy przed ewentualnym upadkiem. Jestem najmniej doświadczona w naszej ekipie (właściwie zero doświadczenia), idę więc jako druga. Prowadzi Olek, za mną Ola i Aga. Zaczynamy "zabawę" z linami i już wiem, że nie będzie taki relaksujący piątek, na jaki się zapowiadał. Wyobrażałam sobie, że po prostu będę szła, od czasu do czasu wspinając się po jakiejś drabince czy schodkach. A tutaj trzeba szukać szczelin, żeby postawić nogę i wyłomów, żeby chwycić się ręką. Dopiero pierwsze podejście do skalnej półki, a mnie już serce kołacze jak szalone.
Zawsze myślałam, że wspinaczka to bardziej kwestia ciała- odpowiednio dobranych ruchów, siły, sprężystości, techniki. A tymczasem to także- a może przede wszystkim- kwestia umysłu. Przecież ja przez te bite pięć godzin pięcia się w górę byłam maksymalnie skoncentrowana! Istniała tylko ściana przede mną i przepaść za mną. I jeszcze istniał ból- zdarte palce, obite kolana, raz napięte mięśnie, a raz nogi jak z galarety. Nie mam pojęcia, ile razy spytałam Olka "Jak ty tam wszedłeś??", ale ile razy jęknęłam z rozpaczą, że nie dam rady. A potem- jakoś się udawało. Nieustanne zwątpienie, potem walka i wreszcie sukces. Zresztą, nie miałam wyjścia, droga w dół nie wchodziła w grę. Nie zdawałam sobie sprawy, ile moje ciało potrafi, ale umysł wykonał jeszcze większą pracę. Do teraz nie wiem, jak pokonałam niektóre fragmenty- trzeba było gdzieś wskoczyć, podciągnąć się na wątłych ramionach, znaleźć oparcie dla stopy na mikroskopijnym schodku. Przestrzeń za tobą wraz z wysokością rośnie i- mimo asekuracji- wiesz, że w każdej chwili możesz odpaść. Nie polecisz na dół- w końcu jesteś przypięty- ale te kilka metrów spadania na pewno zostanie ci długo w pamięci.
Miałam taki moment, że po prostu wisiałam na rękach, nogi nie znalazły solidnego oparcia i było już za późno, żeby zmienić pozycję. Na szczęście wtedy działa adrenalina i nagle znajdujesz w sobie niespodziewane pokłady energii. Krytyczna chwila przyszła na samym końcu- nie byłam w stanie wejść po drabince, która odchylała się od pionu. Trzeba było to zrobić bardzo szybko, żeby nie męczyć nadmiernie ramion. Przebyłam połowę stopni i wiedziałam, że nie dosięgnę następnego. W tym odchyleniu nie da się spokojnie pomyśleć, musisz działać automatycznie jak robot. Wróciłam zrezygnowana na półkę. Na szczęście to był chyba trudny moment dla wielu osób, ponieważ na szczycie znajdowała się dodatkowa lina asekuracyjna (zresztą mieliśmy też swoją na wszelki wypadek). Olo zbudował stanowisko, zrzucił linę, którą przywiązaliśmy do mnie i mogłam się wspinać bez konieczności przepinania karabinków (niewtajemniczonym wyjaśniam- karabinki służą do przypięcia się do stalowej liny, kiedy jeden jej odcinek się kończy, musisz sięgnąć ręką i wpiąć się do kolejnego. Nie umiałam tego zrobić będąc w tym odchyleniu). Z pomocą Olka się udało. Ostatni wysiłek i szczyt!!! Fantastyczny widok! Zdobyłam mój mały Everest.
Wspięliśmy się "zaledwie" na wysokość 797 m npm. Zajęło nam to 5 godzin + 2 godziny powrotu w dół stromym szlakiem (już bez asekuracji). Nie zapomnę tego doświadczenia. Dodatkowe bicie serca zapewniał widok deszczu w oddali i huk grzmotów- nie wiem, co byśmy zrobili, gdyby przyszła burza. Nabrałam ogromnego respektu do skał. Wspinaczka jest jak dobra filizofia życiowa- mimo cholera wie jakich trudności, zawsze istnieje rozwiązanie. Chociaż jeszcze nie wiem, czy złapałam bakcyla... na razie za bardzo trzęsą mi się nogi :)
Najpierw krótkie przejście- rozgrzewka przez las do podnóża skały. Wędrujemy już w pełnym rynsztunku- każdy ma na sobie uprząż, lonżę i kask. Wspinaczka na ferratach polega na przypinaniu się do stalowej liny biegnącej wzdłuż szlaku- w ten sposób się asekurujemy przed ewentualnym upadkiem. Jestem najmniej doświadczona w naszej ekipie (właściwie zero doświadczenia), idę więc jako druga. Prowadzi Olek, za mną Ola i Aga. Zaczynamy "zabawę" z linami i już wiem, że nie będzie taki relaksujący piątek, na jaki się zapowiadał. Wyobrażałam sobie, że po prostu będę szła, od czasu do czasu wspinając się po jakiejś drabince czy schodkach. A tutaj trzeba szukać szczelin, żeby postawić nogę i wyłomów, żeby chwycić się ręką. Dopiero pierwsze podejście do skalnej półki, a mnie już serce kołacze jak szalone.
Zawsze myślałam, że wspinaczka to bardziej kwestia ciała- odpowiednio dobranych ruchów, siły, sprężystości, techniki. A tymczasem to także- a może przede wszystkim- kwestia umysłu. Przecież ja przez te bite pięć godzin pięcia się w górę byłam maksymalnie skoncentrowana! Istniała tylko ściana przede mną i przepaść za mną. I jeszcze istniał ból- zdarte palce, obite kolana, raz napięte mięśnie, a raz nogi jak z galarety. Nie mam pojęcia, ile razy spytałam Olka "Jak ty tam wszedłeś??", ale ile razy jęknęłam z rozpaczą, że nie dam rady. A potem- jakoś się udawało. Nieustanne zwątpienie, potem walka i wreszcie sukces. Zresztą, nie miałam wyjścia, droga w dół nie wchodziła w grę. Nie zdawałam sobie sprawy, ile moje ciało potrafi, ale umysł wykonał jeszcze większą pracę. Do teraz nie wiem, jak pokonałam niektóre fragmenty- trzeba było gdzieś wskoczyć, podciągnąć się na wątłych ramionach, znaleźć oparcie dla stopy na mikroskopijnym schodku. Przestrzeń za tobą wraz z wysokością rośnie i- mimo asekuracji- wiesz, że w każdej chwili możesz odpaść. Nie polecisz na dół- w końcu jesteś przypięty- ale te kilka metrów spadania na pewno zostanie ci długo w pamięci.
Miałam taki moment, że po prostu wisiałam na rękach, nogi nie znalazły solidnego oparcia i było już za późno, żeby zmienić pozycję. Na szczęście wtedy działa adrenalina i nagle znajdujesz w sobie niespodziewane pokłady energii. Krytyczna chwila przyszła na samym końcu- nie byłam w stanie wejść po drabince, która odchylała się od pionu. Trzeba było to zrobić bardzo szybko, żeby nie męczyć nadmiernie ramion. Przebyłam połowę stopni i wiedziałam, że nie dosięgnę następnego. W tym odchyleniu nie da się spokojnie pomyśleć, musisz działać automatycznie jak robot. Wróciłam zrezygnowana na półkę. Na szczęście to był chyba trudny moment dla wielu osób, ponieważ na szczycie znajdowała się dodatkowa lina asekuracyjna (zresztą mieliśmy też swoją na wszelki wypadek). Olo zbudował stanowisko, zrzucił linę, którą przywiązaliśmy do mnie i mogłam się wspinać bez konieczności przepinania karabinków (niewtajemniczonym wyjaśniam- karabinki służą do przypięcia się do stalowej liny, kiedy jeden jej odcinek się kończy, musisz sięgnąć ręką i wpiąć się do kolejnego. Nie umiałam tego zrobić będąc w tym odchyleniu). Z pomocą Olka się udało. Ostatni wysiłek i szczyt!!! Fantastyczny widok! Zdobyłam mój mały Everest.
Wspięliśmy się "zaledwie" na wysokość 797 m npm. Zajęło nam to 5 godzin + 2 godziny powrotu w dół stromym szlakiem (już bez asekuracji). Nie zapomnę tego doświadczenia. Dodatkowe bicie serca zapewniał widok deszczu w oddali i huk grzmotów- nie wiem, co byśmy zrobili, gdyby przyszła burza. Nabrałam ogromnego respektu do skał. Wspinaczka jest jak dobra filizofia życiowa- mimo cholera wie jakich trudności, zawsze istnieje rozwiązanie. Chociaż jeszcze nie wiem, czy złapałam bakcyla... na razie za bardzo trzęsą mi się nogi :)
Informacje praktyczne
Góra Straumsfjellet znajduje się w Valle, jakieś dwie godziny na północ od Kristiansand. Po drodze, tuż przed samą ferratą, trzeba zatrzymać się na kempingu Helle w celu nabycia nie najtańszych wcale biletów (jeśli masz swój sprzęt to płacisz tylko 395 koron- 42 euro, bilet wraz z wypożyczeniem sprzętu to 695 koron, a wzięcie przewodnika to 1195 koron).
Ps. A jeśli interesują Was wspinaczkowe historie i lubicie podpatrywać najlepszych- koniecznie odwiedźcie stronę mojej koleżanki Oli Przybysz, która obecnie mieszka w Chinach i - kiedy tylko może- podróżuje po świecie w poszukiwaniu najlepszych spotów i boulderów. Świetna lektura!
Ps. A jeśli interesują Was wspinaczkowe historie i lubicie podpatrywać najlepszych- koniecznie odwiedźcie stronę mojej koleżanki Oli Przybysz, która obecnie mieszka w Chinach i - kiedy tylko może- podróżuje po świecie w poszukiwaniu najlepszych spotów i boulderów. Świetna lektura!
Byle w dół nie patrzeć :)
Pniemy się do góry
Buja się w głowie od samego patrzenia na tę fotkę
Dziewczyny na drabiny!
Olo i Aga ambitnie wchodzą na kamień
Ekipa na szczycie- a to "tylko" 797 mnpm.
(nie)Ziemski widok- u podnóża skały
"[...] wspinanie, niestety, nie rozgrywa się w serdecznej przestrzeni miłości bliźniego, lecz w samotnej przestrzeni poszukiwania własnej godności."
ReplyDeleteWojtek Kurtyka
"Gdzieś pomiędzy początkiem drogi, a szczytem znajduje się odpowiedź na pytanie, dlaczego się wspinamy" Greg Child
ReplyDelete