Miłość znajdziesz w Ułan Bator



Dziś- o czym rano przypomniał mi nieodzowny fejsbuczek- mijają cztery lata od kiedy napatoczyłam się na Miguela w podróży po Azji :) A nawet gdyby FB czy pamięć zawiodła, wystarczy, że zerknę do paszportu...

...siódmego lipca 2015 r. przekroczyłam granicę Rosja-Mongolia (ach, co to było za przeżycie!), a kolejnego dnia zgadnijcie, kto pojawił się w moim hostelu szukając zorganizowanej objazdówki po stepach? 

Przypadek czy przeznaczenie?

Osobiście wierzę, że ktoś musiał maczać w tym palce, doprowadzając wreszcie do naszego spotkania... Zwłaszcza, że mogło ono nastąpić dużo, dużo wcześniej... Oboje zaczęliśmy podróż w tym samym mniej więcej czasie, z dokładnie tą samą trasą (Wilno, Ryga, Tallin, Sankt Petersburg, Moskwa, kolej transsyberyjska...). A potem- razem, choć jeszcze nie wiedząc o tym- wylądowaliśmy nad Bajkałem na wyspie Olchon, w miasteczku Chużyr. I to był moment, kiedy mogłam poznać M. już dwa tygodnie przed Mongolią, zyskałabym też zapewne towarzysza do rowerowych eskapad po wyspie czy plażowania. Nie stało się tak, bo byłam.... hodowlanym kurczaczkiem:) 

Ale po kolei....

Moim zamiarem był nocleg u Siergieja- jedynego hosta z CouchSurfingu w okolicy. Pomyślałam sobie, że niesamowicie byłoby skorzystać z CS na wyspie, w odludnym i egzotycznym miejscu. Siergiej posiadał imponujący profil, przez jego gospodarstwo przewinęło się mnóstwo ludzi i każdy wypowiadał się w samych superlatywach. Świetna okazja!

Kiedy jednak odnalazłam wreszcie jego dom, okazało się, że... nie jestem przygotowana :) Gościna Sergieja przyciągnęła tylu chętnych, że za nocleg służył wojskowy namiot typu mamut, w którym na dechach tłoczyło się już jakieś osiem/dziesięć osób. 
I oczywiście, nie byłby to wielki problem (nie w takich warunkach się spało za starych harcerskich czasów), gdyby nie fakt, że przyjechałam na Olchon przeziębiona i bez śpiwora, posiadałam tylko taką leciutką wkładkę do spania o grubości t-shirta. Zupełnie niewystarczającą na zimne bajkalskie noce :) "Nie dam rady, potrzebuję odrobiny więcej luksusu"- pomyślałam i z żalem wybrałam się na poszukiwanie nowego zakwaterowania.

Wcześniej jednak pogadałam chwilę z ekipą nocującą w mamucie (poznałam wtedy Kiki i Filipa- parę Niemców, podróżujących razem do Pekinu i kilka innych osób. Poznałabym także Miguela, gdyby w tym samym czasie nie zażywał swojej codziennej kąpieli w jeziorze. Powiedzieli mu potem, że przyszła jakaś dziewczyna, ale nie chciała zostać dłużej :)) Miguel śpiwór miał, ale i tak marzł strasznie, nocami walcząc z rozwiewanymi połami namiotu. 

I tak spędziliśmy dziewięć dni razem na wyspie nie mając pojęcia o swoim istnieniu :)) Ja integrowałam się z ukraińskimi inżynierami, Miguel imprezował ze swoją wesołą gromadką backpackersów u Siergieja. 

Dopiero dwa tygodnie później, relaksując się w Ułan Bator, zobaczyłam znajomą twarz- Niemiec Filip robił rekonesans objazdówki po Mongolii- z ludźmi z Olchonu szukali  najbardziej przystępnej oferty i tak trafili do mojego hostelu. Razem z Filipem pojawił się Miguel, pamiętam, że poszliśmy wszyscy na pyszny lunch, a kilka dni później w doborowym składzie ruszyliśmy na północ nad jezioro Khuvsgul. A potem- jak to żartobliwie wspomina M.- "there was a lot of rain and alcohol, and we got nothing to do in yurta..." Z wycieczki wróciliśmy niezobowiązująco jako para :))) Oczywiście, nie bez znaczenia był fakt, że nadawaliśmy na tych samych falach, nie przerażały nas wzajemne pomysły na eksplorowanie Azji i jechaliśmy w tym samym kierunku. Chiny, trekking w Nepalu, wymagające Indie... nie wyobrażam sobie zwiedzenia tych krajów bez Miguela. Nie zawsze było różowo, ale cieszę się, że dostaliśmy szansę na poznanie się właśnie w ten sposób- w podróży. Może kiedyś napiszę o tym jakieś romansidło..?   

Dziś, po wielu przygodach, wybojach, zakrętach i wyzwaniach- mieszkamy razem w Zurychu i za chwilę spodziewamy się pierwszego dziecka :) Kto by pomyślał... A wystarczyłoby zatrzymać się w innym hostelu w Ułan Bator... Wtedy zapewne nie jadłabym dziś kolacji o 21 (po hiszpańsku, wcześniej nie da rady!), nie musiałabym wdychać gryzącego dymu z gotowanych papryczek jabanero, bo komuś zachciało się robić pikantny sos i nagle całe osiedle kaszle, a sprawcę zamieszania jeszcze przez dwa dni palą dłonie (od ziarenek), nikt by mnie nie nazywał mi gordita linda (mój ty śliczny grubasku), nie zobaczyłabym też jak M. leci w przepaść podczas naszych wakacji w Dolomitach (ile jeszcze żyć mu zostało??).

A przede wszystkim nie widziałabym tych malutkich rączek na ekranie i nie zastanawiała się, co powstanie z połączenia paragwajsko-hiszpańskiego luzu z polską powagą :) Przekonamy się niebawem...


PS. A to my cztery lata temu w Mongolii, młodzi, piękni, ze źle obciętymi włosami :)




Comments