Rowerem z Oslo na Dolny Śląsk- zapiski z dziennika


Jakiś rok temu, tuż po zakupie używanego roweru w Oslo, wpadłam na pewien pomysł.... A może by tak pojechać na nim do Polski? Idea kiełkowała, nabierała kształtu, zaczęłam kompletować sprzęt, kondycja jakaś tam już była...a przede wszystkim chciało mi się przygody i wyzwania :) I...choć to wszystko wydawało się szalone, a ludzie patrzyli z powątpiewaniem na mój wyeksploatowany wehikuł ("To tak jakbyś chciała małym fiatem jechać...!")- właśnie dotarłam do domu :)


1928 km na liczniku, 32 dni w trasie przez Norwegię, Szwecję, Danię, Niemcy, Polskę, niezliczone znajomości i fantastyczni ludzie po drodze. Tyle się działo!! Niestety nie miałam czasu pisać bloga- nawet komputerka nie brałam- ale publikowałam dziennik z podróży na facebooku. Zapiski z moich rowerowych przygód zamieszczam raz jeszcze tutaj.
--------------------------------------------------------------------------------------------------
23 maja 2017

Dzień pierwszy upłynął pod znakiem cyfry TRZY:

-TRZY razy musiałam pchać rower pod górę bo nie wyrabiałam pedałujac
- mniej więcej co TRZY minuty zastanawiałam się, skąd mi przyszedł do głowy ten okropny pomysł, żeby spakować się na rower i jechać do Polski
- poznałam  TRÓJKĘ fantastycznych ludzi (moich hostów w Moss), którzy ugoscili mnie po królewsku i...wegetariańsku :) uwielbiam wegetarian za kreatywność!  Przemiła wizyta!

I stał się cud. Pierwszego dnia (i w ogóle pierwszy raz w życiu) przejechałam 76 km na raz! I to z 20-kilogramowym bagażem 😎 Byłam wypompowana...ale dumna 😊 mój Stinger daje rade i ja też! (mimo niedawnego migotania przedsionków- a może to przeziębienie zwykłe było  😉) ale już wiem, że  łatwo nie będzie.... 

27 maja 2017

Na liczniku już 340 km, a ja mknę zachodnim wybrzeżem Szwecji. Tylu się dowiedziałam rzeczy o sobie od poniedziałku ;)
Po pierwsze- lubię ludzi! Ostatnie trzy dni spędziłam samotnie- i to też było mi potrzebne. Jazda na rowerze to zupełnie inny rodzaj podróżowania. Spotkać kogoś,  kto jedzie w tym samym kierunku, graniczy z cudem. To nie backpacking w Azji, gdzie zawsze ktoś będzie zmierzał do Bangkoku, Pekinu czy New Delhi. Tu- pedałując mozolnie pod górkę- naprawdę czuję, że jestem sama. Fajnie pobyć przez chwilę ze swoimi myślami....a mam ich sporo (od tęsknoty za Oslo, przez "co będzie dalej" do planowania kolejnych wyjazdów). Ale...trzy dni to wystarczający okres bez otwierania gęby do drugiego człowieka :) trzeba mi cywilizacji... jutro dotrę do Gothenburga, gdzie nocuję u pewnego Chińczyka :) wreszcie pogadamy!

Po drugie- nie boję sie! Przenocowałam dwie noce w lesie na dziko (sama! Pierwszy raz!) i nic mi się nie stało.  Owszem, słyszałam jakieś zwierzęta przechodzące przez mój obóz, następnym razem otworzę okienko w namiocie i będę je podglądać :) Przeżyłam zmasowany atak komarów, niesamowite zimno w nocy, "luksusowy" prysznic z butelki, samodzielne odpalenie mojej nowej kuchenki na benzynę (teraz już to ogarniam, ale na początku prawie spłonął las ;) ).... te wszystkie kempingowe rzeczy, których się obawiałam- a które okazały się całkowicie wykonalne :)

Stan zdrowia- nogi i tyłek jak najbardziej w porządku, jeśli nie liczyć ukąszeń komarów i pięciu znalezionych kleszczy. Klatka piersiowa wciąż pobolewa po przewianiu na imprezie w Oslo. A może to moje serce...? ;)

29 maja 2017

W piątek nocowałam na kempingu (należał się gorący prysznic za dwie noce w lesie i rekordowe 80 km jednego dnia :) ). A w sobotę.... w sobotę przeniosłam się do Grecji, a przynajmniej tak się czułam... :)   

Przygoda zaczęła się od niewinnego pomysłu. Zamiast jechać prosto do Gothenburga, postanowiłam zwiedzić jeszcze wyspę Tjorn- bo piękna pogoda, bo gdzie mi się śpieszy.... Z końca tejże wyspy promem miałam przedostać się z powrotem "na ląd"- a właściwie kilkoma promami, bo to mały archipelag. 
Czekam sobie na przystani w pełnym słońcu - przeprawa dopiero za godzinę, bo to weekend. Akurat zdążę lunch zjeść :) W końcu na pokład. Rejs trwał raptem 10 minut (42 korony!), wysiadłam na wysepce Dyron, którą miałam przepedałować wszerz, by po drugiej stronie wsiąść na kolejny statek. Przynajmniej tak mi mapa pokazuje.

Dojeżdżam. Przystań niby jest, ale pustawo jakoś... a babeczka w kafejce mówi, że stąd nic nie odpływa! Że z drugiej strony (skąd właśnie przyjechałam!). No ładnie... już 14.30, zanim wrócę, zanim znajdę prom do cholera wie dokąd i zanim dotrę do miasta- będzie strasznie późno, a tam umówiony Chińczyk czeka.... Ale widzę, że z przystani obok coś właśnie rusza. Macham z nadzieją, że mnie zobaczą i pędzę na złamanie karku- dosłownie! Pierwsza wywrotka zaliczona, jest też pierwsza krew z rozciętej kostki. Zapomniałam, że rower z 20-kg bagażem to zupełnie inny pojazd- inna "sterowność" ;)

Na szczęście kapitan zawrócił i tym sposobem znalazłam się na pokładzie Bohuso, który okazał się morskim "autobusem" z masą przystanków na okolicznych wysepkach. Pływaliśmy godzinę! I było pięknie- no po prostu Morze Śródziemne :) Kosztownie też - bo cała przyjemność pozbawiła mnie 20 euro (10 za bilet, 10 za rower). Ale wrażenia- bezcenne! A potem jeszcze "tylko" 40 km do Gothenburga, gdzie spałam w akademiku i było jak w "Big Bang Theory"... ale to już innym razem....


1 czerwca 2017

Pędziłam przez Szwecję i jestem już w Danii :) (w sobotę mam randkę w Kopenhadze, na którą muszę zdążyć ;) )

Co za maraton! Przez ostatnie trzy dni zrobilam 290 km!!! A nowy jednorazowy rekord 105 km! :) do tego popsuła się pogoda- myślałam, że deszcz będzie moim najgorszym wrogiem... Jednak po wczorajszej kryzysowej środzie zmieniam zdanie- może padać ile wlezie, byleby nie wiało....Trasa biegła wzdłuż wybrzeża, wiatr wiejący od morza niemalże znosił mnie na środek jezdni. Każdy skręt w prawo był katorgą, każdy w lewo- wybawieniem :) Kilkugodzinna walka z tym huraganem, zabójcza prędkość  8 km/godz i przejmujące zimno... Tak, wczoraj był zdecydowanie najgorszy moment w podróży. Słyszałam, że w Danii dużo wieje- trzeba się przygotować mentalnie :) na szczęście już nie będzie tak długich przelotów- teraz jadę na luzaka :)

Wielka szkoda, że się zachmurzyło, bo wiele szwedzkich atrakcji straciło przez to trochę uroku. Mijałam piękne plaże, urocze nadmorskie kurorty, rezerwaty przyrody- i wszystko w siąpiącym deszczyku. Trzeba będzie tu wrócić...jak zaświeci słońce...

Pogoda może nie dopisała, ale ludzie jak najbardziej :) nie wiem, kiedy znowu rozstawię mój namiot, bo póki co korzystam z Warm Showers. To taka strona internetowa, gdzie ludzie udostępniają noclegi dla rowerzystów :) świetnie się sprawdza- widzę mapę z zaznaczonymi adresami, więc mogę podróżować od jednego hosta do drugiego- a jest ich masę w Danii. Większość z nich też odbyła kiedyś kilka wypraw na dwóch kółkach- czyli dokładnie wiedzą,  czego potrzeba zmęczonemu rowerzyście na koniec dnia (prysznica, kolacji, ciepłej herbaty, prania i łóżka ;) )

Poza tym zawsze można poznać kogoś interesującego. Dzięki Warm Showers trafiłam do akademika w Gothenburgu, gdzie Chińczyk Jiazhi (wym."Cziaczi") udostępnił mi kawałek pokoju. Na kolację dostałam typowo studenckie danie- resztki z lodówki z ryżem, pyszne!! I w ogóle czułam się tam, jak Penny z serialu "Big Bang Theory"- wszyscy studiowali medycynę albo biologię czy fizykę :) czyli coś,  o czym zupełnie nie mam pojęcia  😅 ale zasłuchali się o moich podróżach...świetny klimat!
W Halmstad z kolei ugościł mnie Szwed Joel- znów student. Ale jaki przygotowany! Pół jego kawalerki zajmowały utensylia do wyrobu alkoholu- w łazience produkował wino i piwo (całkiem smaczne!! Moje pierwsze piwo od 10 dni!), w planach jest bardziej zaawansowana destylacja :)    

I najlepsze jest to, kiedy wiesz, że ktoś na ciebie czeka. Jak mój obecny host- 53-letnia Margareta z Helsingor, u której odpoczywam właśnie po tym szalonym wyścigu. Czuję się trochę jak u mamy- i super, bo w końcu jest Dzień Dziecka :)

6 czerwca 2017

Tyle się działo przez ostatnie dni, że dopiero teraz mam chwilkę uaktualnić dane :)
A dane są następujące :
Samopoczucie- fantastyczne! Spędziłam weekend w Kopenhadze z cudownymi ludźmi :) o tym poniżej..
Zdrówko- nogi się rzeźbią, tyłek jak stal, doskwiera tylko mrowienie w prawej ręce- mam rogi na kierownicy i zmieniam pozycje, ale po kilku godzinach jazdy dziennie przykre uczucie wraca... no nic, mam nadzieję, że przejdzie po podróży... 

Kilometry- dosyć lajtowo ostatnio, Kopenhaga jest świetnie przygotowana dla rowerzystów, czysta przyjemność, pojeździłam trochę z moimi hostami. Na liczniku już prawie 900 km.

Po przemiłym odpoczynku u Margarety w Helsingor (upiekłam  ciacho i zapiekankę, podglądałam zwyczaje świnek morskich- cztery w salonie!- i nagadałam się z ciekawym człowiekiem) przyszedł czas na stolicę. Byłam kiedyś w Kopenhadze zimą- super miasto! A teraz- w pięknym słońcu- wydaje się jeszcze fajniejsze :)   

Piątkowy wieczór z pewnością będzie należał do najoryginalniejszych w mojej historii Warm Showers. Razem z Hilary, Yannem, Antoine i Angelosem (Amerykanka, dwóch Francuzów i Grek) wybrałam się na podbój miasta ;) najpierw mohito, salsa i powiększenie naszej grupki o Emily i jej koleżanki. Dołączył jeszcze Hiszpan Raul, dwóch Meksykańców, Włoch, Litwin- potem straciłam już rachubę. I tą wesołą gromadką udaliśmy się do malutkiego kina, gdzie za śmieszną cenę obejrzałam (nie)wątpliwe dzieło amerykańskiej kinematografii "The Room" (ocena na Filwebie- 2.5! ;) ). Ale nie o banalną historię czy beznadziejne aktorstwo tu chodziło. Tylko o atmosferę! Przy wejściu rozdano nam plastikowe sztućce, potem szybki quiz wiedzy o filmie- na widowni znaleźli się maniacy, którzy widzieli tę szmirę 20 razy!- a na końcu rozrzucono... poduszki. Już wyjaśniam. Za każdym razem kiedy na ekranie pojawiała się scena bitwy na poduszki- a było ich sporo, mam wrażenie, że oglądaliśmy soft porno- należało rzucić poduchą w sąsiada. Kiedy pojawiało się oprawione zdjęcie łyżki w salonie - rzucaliśmy sztućcami :) do tego można było pić piwo- w Danii jest dozwolone picie w miejscach publicznych, ponoć nawet w pracy Duńczycy mają "one beer break". Ubawiłam się nieziemsko! I fajnie było znać trzy rzędy osób w kinie!! :)

W sobotę przyjechało wsparcie- kolejny pit stop na trasie :) Mój norweski host Dag zawitał w odwiedziny. Nie widzieliśmy się zaledwie dwa tygodnie, a tyle już było do opowiedzenia. Kolejnego dnia dołączył Jack Sparrow- a raczej my poszliśmy do kina na nową część "Piratów z Karaibów" (rozpadało się niestety i to było jedyne sensowne rozwiązanie- warto!!! Stary Jack w formie!). 

A w niedzielę- ostatni wieczór w mieście- zawędrowałam do Chrystianii.To nabrzeżna dzielnica Kopenhagi na prawach wolnego miasta. Hippisowska, artystyczna, pełna uroku. Niektórzy jej mieszkańcy żyją na barkach zacumowanych w porcie. Tu też znajduje się Street Food- wielka hala, gdzie tanio kupisz jedzenie z całego świata. Ja z Josh'em- moim amerykańskim hostem, którego spotkałam właśnie w Chrystianii- zjedliśmy wegetariańskie cuda w Cafe Morgenstedet. A potem znów pyszny browar, gitarowe granie i rozmowy do późna. Martwiłam się trochę, jak będę pedałować w poniedziałek- ale nie odczułam większych skutków ubocznych weekendu  :) Joshua odprowadził mnie rowerem za miasto, zwiedziliśmy jeszcze ciekawą atrakcję - drewniane rzeźby olbrzymów ukryte w lesie, stworzone przez Thomasa Dambo. A teraz jestem gdzieś w Danii w kolejnym oryginalnym miejscu.... skąd się bierze tyle fantastycznych ludzi??? Jak już kiedyś osiądę (jeśli  :) ) mój dom będzie zawsze otwarty...trzeba spłacić ten dług

7 czerwca 2017

Dwie historie, które muszę opowiedzieć...

Heiner i Dorte żyją w komunie jakieś 70 km na zachód od Kopenhagi. Pośrodku niczego...tylko pola, jeziora i ptaki. Cisza. Kilkadziesiąt lat temu Heiner- jako młody hippis- szukał miejsca, gdzie mógłby się osiedlić. Czegoś taniego, co można udoskonalić własnymi rękami. Znalazł Valsolille. Starą farmę z budynkami gospodarczymi i przestrzenią. Zaczynał od zera. Dziś jest to cudownie zorganizowana "community", gdzie w kilku domach żyją rodziny (obecnie 19 dorosłych- wcześniej była też trzydziestka dzieciaków, ale "poszły już w świat"). Część na emeryturze, część jeszcze pracuje. Uprawiają warzywa i owoce, pieką chleb, razem robią zakupy (bardzo często "dumpsterdiving", czyli produkty wyrzucane przez supermarkety, lecz wciąż nadające się do jedzenia), pracują w warsztatach- rzeźbią, naprawiają. Podejmują razem decyzje na comiesięcznych spotkaniach- teraz budowana jest sauna. Każdy jest za coś odpowiedzialny. Dorte jest zapaloną rowerzystką, babeczka po 60-tce, a śmiga do pracy 25 km w jedną stronę, ostatnia podróż to przejażdżka na Gibraltar. Jej mąż potrafi zbudować cuda- ich dom jest tak oryginalny, że nie można oczu oderwać. Czekał na mnie z kolacją- mimo, że był już spóźniony na spotkanie. Dorte poznałam ranem (wcześniej pracowała do nocy) na śniadaniu. Jeden dzień to za mało - tam trzeba przyjechać na dłużej. Świetna filozofia i bardzo ciepli ludzie. Nie spotkałam się wcześniej z ideą komuny- tzn. słyszałam o takim sposobie na życie, ale sądziłam, że to przeżytek lat 70'. A to działa! Wrócę tam...

Druga historia wydarzyła się przed chwilą :)
Dziś nastąpiło lekkie załamanie - wyjechałam rano z Vordingborg zmierzając na południe Danii. I dopadło mnie za pierwszym mostem - wichura, deszcz i przenikliwe zimno. Pierwszy taki dzień. Zero przyjemności z jazdy. Zatrzymałam się na stacji na przerwę (oraz gorącą czekoladę i muffinkę), ale w końcu trzeba było ruszać dalej. Kompletnie przemoczona, nawet nie miałam siły zmienić legginsów na dłuższe. Chciałam dojechać do przeprawy promowej w Tars i przenocować gdzieś na kolejnej wyspie. Ale siły słabły. Poczułam, że muszę natychmiast stanąć, może zjeść banana, zyskać trochę energii. Wszystko jedno gdzie. Zobaczyłam zadaszony wjazd na podwórze- świetnie, przynajmniej nie pada! Stoję w bramie, zajadam moje pieczywko z masłem orzechowym i nagle z domu wychodzi gospodarz. Po 5 minutach rozmowy przyjmuję zaproszenie na herbatę ("Zagrzeję się trochę i jadę dalej"). Skarpetki zostawiają ślady na podłodze - Duńczyk Michael proponuje suszarkę i ani się obejrzę moje mokre odzienie wiruje w maszynie (łącznie ze spodniami), a ja zawinięta w koc jem pyszny obiad z przypadkowym hostem :) pijemy też piwo i wiem, że nigdzie dziś już nie pojadę. I dlatego właśnie teraz siedzę przy kominku z lampką wina, a Michael naprawia meble na górze :) życie mi uratował- jutro też ma padać, ale baterie naładowane ;)

12 czerwca 2017

Na liczniku 1274 km!!! :) Czy ktoś może w to uwierzyć??? Bardzo polubiłam ten sposób podróżowania... wiem, że nie będzie to ostatni raz (myślę o Bałkanach albo Hiszpanii na przykład ;) )... Jedziesz powoli, widzisz więcej, reakcja ludzi jest niesamowita. Fizycznie też fajne wyzwanie- podoba mi się, że nie przerażają mnie już górki i wzniesienia,  oddech opanowany, nogi silne. I to uczucie zmęczenia wieczorem- bardzo pozytywne!

Zeszły tydzień dał mi trochę w kość. Padało :( przekroczyłam najbardziej uroczą granicę- malutki mostek między Danią a Niemcami, po czym rozpętała się burza. Na szczęście kilka kilometrów dalej czekała Kiki- moja "psiapsióła" z Mongolii. Spotkałyśmy się kilkukrotnie w Azji, potem reunion w Madrycie, a teraz- wiedząc, że przeniosła się do Flensburga, postanowiłam ją odwiedzić. Samo miasteczko jest śliczne (ale tylko latem, jak twierdzi Kiki. Zimą wpadasz w depresję, bo leje). W piątek obgadałyśmy wszystkie zaległe sprawy, w sobotę przejażdżka po porcie i starym mieście (brukowane uliczki- piękne, ale okropne na rower ;) ). A popołudniu coś zupełnie dla mnie nowego... Podróże kształcą :) w życiu nie słyszałam o świetnym koncepcie RUNNING DINNER, a właśnie miałam szczęście w nim uczestniczyć.    

O co chodzi? Zapisujesz swój dom do projektu, znajdujesz partnera do kucharzenia i wybierasz, co chcielibyście przygotować (pierwsze danie, danie główne bądź deser). Trasy są ustalone-   przykładowo: podejmujesz gości u siebie (4 nieznane osoby), potem pędzisz na obiad do kolejnego domu (4 nowych ludzi) i na koniec deser w ostatnim miejscu (i znów nowe twarze). Potem wszyscy spotykają się na afterparty w pubie.  Super idea- poznajesz masę osób,  próbujesz ciekawych potraw i pijesz dużo wina (bo w każdym miejscu chcą cię ugościć jak najlepiej  ;) ). Najweselej jest w ostatnim domu, bo gospodarze doskonale wiedzą, że goście pojawią się już w stanie lekkiego upojenia  :)
Nam się trafiła przystawka- fajnie, bo zrobisz swoje i możesz się potem tylko relaksować. Ingo- kolega Kiki- ulepił pyszne flamkuchen (coś jak pizza, ale pochodzi z Francji, nie dodaje sie drożdży, a na wierzch śmietana, bekon, owczy ser i pomidorki). Palce lizać! Nasi goście (dwóch Hiszpanów i dwie Niemki) byli zachwyceni. 
W drugim domu niespodzianka! Ponownie flamkuchen :) ale inny styl. A na deser mascarpone z owocami i czekoladą. Dawno nie poznałam tylu ludzi w jeden wieczór- pomysł na RUNNING DINNER we Flensburgu jest idealny- nieduże miasto, wszędzie możesz dojść na piechotę. 
I wiecie co zrobiliśmy, kiedy po imprezie  dotarliśmy do domu o trzeciej nad ranem? Flamkuchen!!! :)

A co teraz? Zostały mi dwa tygodnie jazdy. Muszę trochę "oszukać" i wziąć pociąg raz czy dwa, bo znajomi czekają w Polsce i koniecznie chcę ich zobaczyć. I nie chodzi przecież o rekord kilometrowy czy szybkości - jestem wolna i robię,  co chcę :) właśnie przed chwilą postanowiłam, że zostaję dzień dłużej u moich hostów w Kappeln- bo chcę zwiedzić miasteczko, ugotować coś dla nich i jeszcze trochę pogadać :) trzeba łapać moment! 


16 czerwca 2017

Niezmienne reguły podróży rowerowych  (odkryte i potwierdzone na własnym przykładzie):

1.  Wieje ZAWSZE w mordę :) nie ma czegoś takiego, jak wiatr w plecy.... Może ewentualnie nie wiać wcale (dobra opcja- bardzo rzadko niestety) albo z boku- wtedy lądujesz co chwilę na poboczu lub środku jezdni... ale przeważnie dostajesz w gębę...cóż... pozostaje tylko podjąć nierówną walkę z żywiołem (i cieszyć się zabójczą prędkością 8 km/h) :)
               
2. Droga może być pusta przez 15 km, ale kiedy zatrzymasz się na siku, ZAWSZE nadjedzie jakieś auto :P

3. Choćbyś nie wiem jak pamiętał, ZAWSZE zapomnisz zmienić przerzutkę przy zatrzymywaniu się. I wtedy- kiedy już pora jechać- trzeba wziąć rozpęd, żeby jakoś ruszyć z "siódemki". Rozpędzanie 25kg roweru nie jest moim ulubionym zajęciem  :)

4. Po burzy ZAWSZE wychodzi słońce :) również metaforycznie- najbardziej stroma górka kiedyś się skończy pięknym długim zjazdem, po całym dniu jazdy w deszczu nagle pojawia się ktoś z gorącą herbatą i obiadem.... zawsze czeka jakaś nagroda :)

A jakie newsy z trasy?
Nie spodziewałam się, że nasi zachodni sąsiedzi mieszkają w takim pięknym kraju. Odwiedziłam cztery miasta w Niemczech- Flensburg, Kappeln, Lubeck i Schwerin i każde zachwyciło architekturą i klimatem. Oczywiście,  nie bez znaczenia jest fakt, że poznałam tam niezwykłych ludzi. W Kappeln ugościło mnie świetne rowerowe małżeństwo- Jana i Chrystian przejechali w pół roku z Hamburga do Istambułu. Ich dom był tak otwarty i przytulny- zostałam dzień dłużej :) i super- wybraliśmy się na plażę, zrobiłam pomidorówkę i ciasto, a wieczorem zobaczyłam Chrystiana w akcji- oboje z żoną są muzykami. Usłyszeć tradycyjną szkocką melodię (harcerskie "Ogniska już dogasa blask"- dla mnie miliony wspomnień!) graną na keyboardzie- bezcenne!

"Idziemy popływać w rzece?"- takim pytaniem przywitała mnie Martina z Lubeki, mój kolejny host. Uwielbiam takie niespodzianki! Chwilę później już pluskałyśmy się w zimnych odmętach Wakenitz. A potem spacer po starym mieście - Martina okazała się świetnym przewodnikiem, dzięki niej mogłam zwiedzić malutkie tajemne alejki i przejścia przez podwórza, o których normalnie nie miałabym pojęcia. Lubeka jest piękna! Zwana "Miastem Siedmiu Wież" zachowała swój średniowieczny gotycki wygląd. Swój rozkwit zawdzięcza głównie handlowi morskiemu- niegdyś głównym towarem eksportowym była sól, potrzebna do konserwacji ryb (np. śledzia- popularnego dania postnego). Koniecznie trzeba zwiedzić ten piękny port!

Do kolejnej miejscowości Schwerin przyjechałam, by zobaczyć baśniowy zamek- dawną rezydencję książąt meklemburskich. Cudo! A poza tym znów miałam szczęście trafić na fajnego gospodarza. Karl- młody policjant z tysiącem różnych zainteresowań (np. renowacja starych vanów, wakeboard- czyli jazda na desce po wodzie, majsterkowanie). Zwykle przyjeżdżam zmęczona po całym dniu pedałowania, ale szkoda czasu na siedzenie w domu- zwłaszcza przy tak słonecznej pogodzie. Popołudnie było więc intensywne- pranie, zakupy, pomoc Karlowi w garażu przy rozładowaniu gratów, potem spacer po mieście i przejażdżka vanem nad jezioro, gdzie uprawiają wakeboard- ja się relaksowałam na leżaku z piwem. I jeszcze kolację dla mnie ugotował :)

Nie wiem, jak wrócę do normalnego życia po tym wszystkim. Tu codziennie się dzieje coś nowego  :)

Niemcy mile zaskoczyły.... szkoda, że ostatni odcinek musiałam pokonać pociągiem. Potem tylko 60 km na rowerze i... jestem już  w Polsce! Nigdy nie zgadniecie, gdzie nocowałam w Szczecinie :P ale i tym wkrótce...


20 czerwca 2017

Tak, tak wiem, powtarzam się,  ale ludzie są naprawdę niesamowici! 

W czwartek zorientowałam się, że przekroczę granicę z Polską  (po 25 dniach w podróży i przejechaniu prawie 1600 km) i będę w Szczecinie. Szczerze mówiąc, nie za bardzo chciało mi się zostawać gdzieś na dziko lub na polu namiotowym  (starzeję się chyba ;) ). Z pomocą przyszedł nieodzowny serwis WarmShowers. Tak właśnie znalazłam Patryka, który zgodził się mnie ugościć w... zakonie Dominikanów ;) bo sam jest zakonnikiem. W centrum Szczecina znajduje się duszpasterstwo akademickie "Brama", gdzie udostępniono mi pokój. Super przeżycie! Po wieczornej mszy świętej studenci tradycyjnie wpadli na herbatkę. Ale było tak ładnie na dworze, że zamiast siedzieć w kuchni, wybraliśmy się na piwo :) ekipa planuje teraz rowerowy wypad do Bolonii- było o czym gadać. Patryk okazał się kaznodzieją "z jajem" :) (ogłoszenia duszpasterskie "Jeśli ktoś nie był dziś na procesji, zapraszamy w niedzielę. I oczywiście wiemy, że najważniejszą postacią jest Pan Jezus, ale będą też studentki sypiące kwiaty" ;) )
Niezwykle klimatyczne miejsce, a jeszcze okazało się, że kolejnego dnia spotkaliśmy się ponownie w Stargardzie, bo Patryk biegł tam w 10- kilometrowym Biegu o Błękitną Wstęgę... Fajny zakonnik!

A od teraz zaczynam tournee po znajomych :) cudownie jest mieć ich wszędzie! W Stargardzie zostałam u Ewci i Michała - znamy się jeszcze z Irlandii, obiecałam im magnesik z Australii, który wreszcie trafił na lodówkę; )

Do Poznania- kolejnego miasta na trasie- leciałam jak na skrzydłach, bo akurat w niedzielę urzedowała tam Monika z Michałem. Poznaliśmy się w pociągu w Birmie, potem fantastycznie przyjęli mnie w Melbourne. Niezwykłym trafem okoliczności akurat odwiedzają Europę- grzechem byłoby się nie spotkać.  Wybraliśmy się na poznański Rynek do Brovarii.... i dołączyła do nas jeszcze jedna osoba. Życie się przedziwnie plecie :) muszę cofnąć się o dwa lata, kiedy zaczynałam moją azjatycką podróż stojąc na stopa w Bolesławcu- to była niedziela i miałam wielkie wątpliwości, czy w ogóle uda mi się kogoś złapać na tej pustej drodze. A tu nagle staje auto i facet mówi, że jedzie do Poznania. Czemu nie..tam jeszcze nie byłam :) tak poznałam Tadka, który dowiózł mnie do celu, zaprosił na pyry i pokazał szybko miasto. Po dwóch latach napisałam do niego, że akurat znów jestem w Poznaniu...i przyszedł!!! Spędziliśmy w czwórkę świetny wieczór, przy piwku, cytrynowych shotach i hot dogach :) 

To są ludzie, których znam...ale wczoraj spotkało mnie coś niezwykłego ze strony zupełnie obcych mi osób.  Planując mniej więcej drogę do domu- zauważyłam, że będę przejeżdżać przez Rakoniewice....zaraz, zaraz, czy stamtąd nie pochodzi Patrycja, moja współlokatorka w Irlandii?? Szybka wiadomość i jeszcze szybsza odpowiedź- mogę zostać u jej kuzynki Beaty. Bez cienia wątpliwości mówię- wczoraj była Wigilia :) przyjechałam późno, wykończona i spalona słońcem (w Polsce 30 stopni!), a tam mili ludzie, zimne piwo i ze dwanaście potraw na stole :) jak mam się odwdzięczyć za to całe dobro na trasie???

Zostało ostatnich parę dni "rowerowania"... Odwiedzę jeszcze 4 fantastyczne miejsca (relacja wkrótce) i wychodzi, że w sobotę będę w domu... i też będą święta, bo jak nigdy zjedzie się cała rodzina :) nie mogę się doczekać! 
(...a tymczasem zawijam się spod pałacu w Zaborze, gdzie pisałam tego posta i śmigam do Przytoku :) ) do usłyszenia!

24 czerwca 2017

Moje ostatnie dni "rowerowania".... Staram się uciec z głównych dróg, żeby życia nie stracić- polscy kierowcy nie odznaczają się niestety wysoką kulturą jazdy i cierpliwością, pobocza i ścieżek rowerowych też jak na lekarstwo... lepiej jechać lasami.
W ten sposób trasa wiedzie mnie m.in. przez Wielkopolski Park Narodowy czy Bory Dolnośląskie- jadę wolniej (bo piach i szyszki czy błotko), ale za to w ciszy. Jest pięknie, lato w pełni. 
Mam do odwiedzenia jeszcze cztery fajne domy. W Przytoku pod Zieloną Górą czeka Arek z Alą, a w Iłowej Bogusia- to rodzina mojego byłego chłopaka. Kibicują mi w podróży :) Bardzo miła wizyta! Przejeżdżam też przez Żagań i zostaję na obiad u cioci Ewy. Potem Bolesławiec- z rynku odbiera mnie Gerwaz, znamy się jeszcze "z żeglarstwa". Jedziemy na Krępnicę- małe jezioro za miastem, chłopaki z klubu próbują kosić trawę, a ja w końcu pływam!
A w Zgorzelcu impreza! Moja dawna współlokatorka Monika przygotowała całe przyjęcie powitalne- był szampan, toast, grill i super ludzie :))) Tak to ja mogę wracać :P

No i wreszcie w sobotę 24 czerwca jestem w domu. Rodzinka w komplecie, świętujemy!! Misja zakończona sukcesem...teraz chwila odpoczynku i relaks.... ale znacie mnie... długo w miejscu nie zostanę :)


Kilka fot z wyprawy 






















































Comments