"Where are You going madame?"- słyszę tak często od kierowców tuk-tuków, że mam ochotę na jakiś złośliwy komentarz. Jakby trzeba było wiedzieć, gdzie się idzie ;)
A ja po prostu włóczę się ulicami metropolii, która już jest dla mnie jak dom. Bangkok- stolica o najdłuższej chyba nazwie (w tłumaczeniu brzmi ona "Miasto aniołów, wielkie miasto, wieczny klejnot, niezdobywalne miasto boga Indry, wspaniała stolica świata wspomaganego przez dziewięć pięknych skarbów, miasto szczęśliwe, obfitujące w ogromny Pałac Królewski, który przypomina niebiańskie miejsce gdzie rządzi zreinkarnowany bóg, to miasto dane przez Indrę, zbudowane przez Wisznu"), w której byłam cztery razy, a bez wahania przyjechałabym po raz piąty. Nie wiem skąd się bierze to przyciąganie, przecież ja nie lubię dużych miast. Ale tutaj coś pozytywnego wisi w powietrzu. Odpowiada mi ten luz, swoboda i różnorodność. Drapacze chmur i świątynie. Mnisi i ladyboy'e. Zakorkowane ulice i transport rzeczny. Gwarne markety i oazy zieleni. Dyskoteki na ulicy i przytulne knajpki. Każdy znajdzie coś dla siebie.
Ja na przykład znalazłam... znajomych. Niesamowite! W milionowym mieście zupełnym przypadkiem natknęłam się na parę Szwedów, z którymi wędrowałam w Nepalu, a kolejnego dnia ujrzałam Waltera- sympatycznego Niemca, z którym imprezowaliśmy w Indiach. W hostelu poznałam Polkę Kasię i razem z jej koleżanką Rosellą z Włoch poszłyśmy na kolację (za pieniądze ze znalezionego portfela- dokumentów nie było i uznałyśmy, że to my zrobimy lepszy użytek z tych kilku bahtów niż policja). Trzy tygodnie później tej samej Włoszce opowiadałam swoje przygody z Birmy. Do Bangkoku po raz kolejny przyjechał Miguel, a kiedy jeszcze dołączyła Wiola z Albertem (znajomi z Irlandii)- mogę spokojnie stwierdzić- Bangkok to miejsce spotkań! I dobrych imprez!
Co najciekawsze, stolica wzbudziła pozytywne odczucia, mimo, że wcale nie zwiedzałam miejsc, które "koniecznie trzeba zobaczyć w Bangkoku". Skusiłam się tylko na przejażdżkę taksówką wodną do Świątyni Świtu - Wat Arun, gdzie swojego czasu przechowywana była najświętsza relikwia buddyjska, posąg Szmaragdowego Buddy. Niezwykle interesująca budowla udekorowana tłuczoną porcelaną z Chin- obecnie znajduje się w remoncie, a potężne rusztowania psują niestety oryginalny kształt wieży. Ale Wat Arun wciąż urzeka spokojem- chyba więcej turystów fotografuje świątynię z przeciwległego brzegu rzeki niż faktycznie ją zwiedza. Co oznacza ciszę i możliwość pobycia praktycznie samemu wśród bogato zdobionych figur i rzeźb.
Dla większości turystów Bangkok oznacza jedno- Khao San Road. Ten najsłynniejszy deptak w dzień jest po prostu zwykłą uliczką, by wieczorem zamienić się w tętniącą życiem dzielnicę handlu i rozrywki. Tu zjesz najlepszego pad thaia, zatańczysz do dźwięków barowej muzyki, zrobisz tatuaż czy warkoczyki i wyrobisz sobie całkiem porządną kartę studencką (prawko, legitymację FBI- co dusza zapragnie). I znów - ten turystyczny kocioł, nagabywanie, pokrzykiwania, dobijanie targu, ta mieszanina dziwaków, hippisów, sterydów i najzwyklejszych podróżnych- to wszystko oszołamia i nęci. Polubiłam też spokojniejszą siostrę Khao San- równoległą Rambuttri Road- z tanimi hostelami, kawiarenkami, masażem i najróżniejszymi smakołykami.
Przedziwna przygoda przytrafiła się nam w dzielnicy Patpong- a może to całkiem normalne zważając na charakter tego miejsca. Patpong to odpowiednik czerwonego dystryktu w Amsterdamie- gniazdo kusych sukienek, wymalowanych ust, sexshopów i mniejszych lub większych perwersji. W końcu Bangkok to stolica seksturystyki, z której korzystają tysiące przyjezdnych. Pojechaliśmy zobaczyć te dziwy (nic mnie nie zszokowało- może mieli dzień wolny :). Ale za to niespodzianka czekała na masażu, na który wybraliśmy się w trójkę (ja, Miguel i jego kuzynka Tere). Tere została wymasowana w tradycyjny sposób, natomiast my otrzymaliśmy propozycję special. Mój masażysta (pierwszy raz zgodziłam się na pana) był chyba nieśmiały i tylko zapytał, czy życzę sobie czegoś więcej (łapiąc mnie przy okazji za biust, ale raczej taki lekarski uścisk niż erotyczny). Speszył się bardzo, gdy odmówiłam. Miguel, który został zasypany pytaniami przy niebezpiecznie bliskim kontakcie z panią masażystką- pociągnął temat z czystej ciekawości. Tak dowiedzieliśmy się, że "ekstra masaż" to dodatkowe 500 bahtów. Ale nie pytaliśmy już co wchodzi w jego skład :) Patpong- tu special offers czają się nawet tam, gdzie się ich nie spodziewasz.
Lubię Bangkok! Nie ma nudy- nie wspomniałam jeszcze o olbrzymim targu Chatuchak, gdzie można buszować kilka dni czy malutkim ryneczku przy przystani nr 3- mało kto o nim wie, a ceny tajskie, nie turystyczne. Lubię Bangkok, za to, że tak pędzi. Masz wrażenie, że wszystkich tam znasz. Z każdą kolejną wizytą czułam się bardziej jak w domu. Fajnie, że to taki duży port przesiadkowy- jest szansa, że będę tam wracać!
Ja na przykład znalazłam... znajomych. Niesamowite! W milionowym mieście zupełnym przypadkiem natknęłam się na parę Szwedów, z którymi wędrowałam w Nepalu, a kolejnego dnia ujrzałam Waltera- sympatycznego Niemca, z którym imprezowaliśmy w Indiach. W hostelu poznałam Polkę Kasię i razem z jej koleżanką Rosellą z Włoch poszłyśmy na kolację (za pieniądze ze znalezionego portfela- dokumentów nie było i uznałyśmy, że to my zrobimy lepszy użytek z tych kilku bahtów niż policja). Trzy tygodnie później tej samej Włoszce opowiadałam swoje przygody z Birmy. Do Bangkoku po raz kolejny przyjechał Miguel, a kiedy jeszcze dołączyła Wiola z Albertem (znajomi z Irlandii)- mogę spokojnie stwierdzić- Bangkok to miejsce spotkań! I dobrych imprez!
Co najciekawsze, stolica wzbudziła pozytywne odczucia, mimo, że wcale nie zwiedzałam miejsc, które "koniecznie trzeba zobaczyć w Bangkoku". Skusiłam się tylko na przejażdżkę taksówką wodną do Świątyni Świtu - Wat Arun, gdzie swojego czasu przechowywana była najświętsza relikwia buddyjska, posąg Szmaragdowego Buddy. Niezwykle interesująca budowla udekorowana tłuczoną porcelaną z Chin- obecnie znajduje się w remoncie, a potężne rusztowania psują niestety oryginalny kształt wieży. Ale Wat Arun wciąż urzeka spokojem- chyba więcej turystów fotografuje świątynię z przeciwległego brzegu rzeki niż faktycznie ją zwiedza. Co oznacza ciszę i możliwość pobycia praktycznie samemu wśród bogato zdobionych figur i rzeźb.
Dla większości turystów Bangkok oznacza jedno- Khao San Road. Ten najsłynniejszy deptak w dzień jest po prostu zwykłą uliczką, by wieczorem zamienić się w tętniącą życiem dzielnicę handlu i rozrywki. Tu zjesz najlepszego pad thaia, zatańczysz do dźwięków barowej muzyki, zrobisz tatuaż czy warkoczyki i wyrobisz sobie całkiem porządną kartę studencką (prawko, legitymację FBI- co dusza zapragnie). I znów - ten turystyczny kocioł, nagabywanie, pokrzykiwania, dobijanie targu, ta mieszanina dziwaków, hippisów, sterydów i najzwyklejszych podróżnych- to wszystko oszołamia i nęci. Polubiłam też spokojniejszą siostrę Khao San- równoległą Rambuttri Road- z tanimi hostelami, kawiarenkami, masażem i najróżniejszymi smakołykami.
Przedziwna przygoda przytrafiła się nam w dzielnicy Patpong- a może to całkiem normalne zważając na charakter tego miejsca. Patpong to odpowiednik czerwonego dystryktu w Amsterdamie- gniazdo kusych sukienek, wymalowanych ust, sexshopów i mniejszych lub większych perwersji. W końcu Bangkok to stolica seksturystyki, z której korzystają tysiące przyjezdnych. Pojechaliśmy zobaczyć te dziwy (nic mnie nie zszokowało- może mieli dzień wolny :). Ale za to niespodzianka czekała na masażu, na który wybraliśmy się w trójkę (ja, Miguel i jego kuzynka Tere). Tere została wymasowana w tradycyjny sposób, natomiast my otrzymaliśmy propozycję special. Mój masażysta (pierwszy raz zgodziłam się na pana) był chyba nieśmiały i tylko zapytał, czy życzę sobie czegoś więcej (łapiąc mnie przy okazji za biust, ale raczej taki lekarski uścisk niż erotyczny). Speszył się bardzo, gdy odmówiłam. Miguel, który został zasypany pytaniami przy niebezpiecznie bliskim kontakcie z panią masażystką- pociągnął temat z czystej ciekawości. Tak dowiedzieliśmy się, że "ekstra masaż" to dodatkowe 500 bahtów. Ale nie pytaliśmy już co wchodzi w jego skład :) Patpong- tu special offers czają się nawet tam, gdzie się ich nie spodziewasz.
Lubię Bangkok! Nie ma nudy- nie wspomniałam jeszcze o olbrzymim targu Chatuchak, gdzie można buszować kilka dni czy malutkim ryneczku przy przystani nr 3- mało kto o nim wie, a ceny tajskie, nie turystyczne. Lubię Bangkok, za to, że tak pędzi. Masz wrażenie, że wszystkich tam znasz. Z każdą kolejną wizytą czułam się bardziej jak w domu. Fajnie, że to taki duży port przesiadkowy- jest szansa, że będę tam wracać!
Uliczki w Chinatown
Porcelanowe zdobienia Wat Arun
Komu kartę studencką?
Khao San Road nocą
Chrząszcze i larwy do schrupania
Nie wiem co było w tych strzykawkach, ale daje radę!
Khao San Road nocą
Chrząszcze i larwy do schrupania
Nie wiem co było w tych strzykawkach, ale daje radę!
Comments
Post a Comment