Myślałam, że egzotyczna Azja zaczyna się w Chinach. Mój błąd:).Dopiero po wylądowaniu w Kathmandu zorientowałam się, że co to znaczy prawdziwa kakofonia dźwięków, feeria kolorów, aromat przypraw i kadzideł, ten tumult dzikiej Azji. Po raz pierwszy stykam się z biedą na ulicy. Ludzie jednak niesamowicie przyjaźni, mimo tragedii, która ostatnio ich dotknęła. Zupełnie inny świat. Witamy w Nepalu!
Po raz kolejny trzeba się przestawić na tryb "jeśli-myślisz-że-coś-załatwisz-w-15-min-to-się-grubo-mylisz". Procedury lotniskowe zajęły prawie 3 godziny- najpierw zdobyć wizę (tu akurat prosty system- skanujesz paszport w maszynie, robisz zdjęcie, 40 dolarów i już masz stempelek na miesiąc). Odzyskiwanie bagażu to kolejna godzina! Najpierw przecież muszą wyjechać te wszystkie telewizory i inne dobra, które Nepalczycy kupują pracując na kontraktach zagranicą. Przepychankom nie ma końca, każdy chce być pierwszy przy belcie. Wreszcie- z plecakiem na plecach- usiłujesz wydostać się z lotniska. Miałam zamiar wziąć taksówkę (ponoć jedyny sposób, by dojechać do centrum), ale ceny zwariowały (kiedyś było 250, a teraz od 700 rupii w górę!). Owszem, jest kryzys (Indie odcięły Nepal od dostaw paliwa), ale bez przesady. Na szczęście spotkałam jednego Francuza i razem odbyliśmy niezapomnianą przejażdżkę wypełnionym po brzegi lokalnym autobusem. Za jedyne 20 rupii!!! (zielony autobus spod lotniska dojeżdża do wieży zegarowej, stamtąd 15 minut piechotą do Thamelu- dzielnicy turystycznej).
Tak wyglądał autobus...i wciąż jeszcze przyjmował pasażerów!
Pierwsze wrażenie? Nie wiem czemu, ale pomyślałam, że tu jest jak w Indiach, mimo, że nigdy tam nie byłam. A może tak właśnie sobie je wyobrażam? Na ulicy równymi prawami cieszy się zarówno auto i skuter, jak riksza czy rower. I każde może cię zabić :) Piesi muszą uskakiwać przed pędzącymi wehikułami lub są otrąbywani z każdej strony (a klaksony trzy razy głośniejsze niż w Chinach). Handel uliczny kwitnie. Ciemnookie Nepalki przemykają obok w swoich barwnych szatach z koszami owoców na plecach. Co krok zauważyć można małe kapliczki z hinduskimi/buddyjskimi bóstwami, gdzie składane są drobne ofiary. Thamel to serce Kathmandu- dzielnica turystyczna, z mnóstwem tanich hoteli, drogich restauracji i sklepików z pamiątkami i sprzętem turystycznym. Tutaj kupiłam część mojego ekwipunku trekkingowego. Na kolację lepiej jednak iść poza miasto, wystarczy wydostać się z labiryntu wąskich uliczek, żeby znaleźć się w innym Kathmandu. W przydrożnych barach stołują się miejscowi, tu zjemy pyszny daal czy momo (tradycyjne danie z soczewicy czy pierożki) za grosze. Wciąż widać zniszczenia po kwietniowym trzęsieniu ziemi, stosy gruzów, częściowo zawalone budynki, cegły na chodnikach. Zwiedzających trochę mniej, wszystko jednak toczy się ustalonym rytmem. Sektor turystyczny szybko się pozbierał po tragedii i dalej pcha swoją biznesową machinę- sprzedaż biletów, wynajęcie przewodnika, taksówki, wypożyczenie czy kupno sprzętu do wspinaczki- wszystko można tu załatwić (ostro się targując oczywiście, ceny podskoczyły, bo "you know, we had earthquake...")...
Riksiarz czekający na turystów
Wąskie uliczki Thamelu
W Kathmandu można spędzić i cały tydzień, codziennie odkrywając nowy zaułek, świątynię, bazar, czy po prostu włócząc się po uliczkach. Jednego dnia wybrałam się do Swayambhunath- najważniejszej stupy buddyjskiej w Nepalu- do której prowadzi 365 schodów. Warto wspiąć się na wzgórze porośnięte lasem, aby podziwiać piękną Dolinę Kathmandu. Miejsce to jest również nazywane Świątynią Małp- szeleszczące krzaki i gałęzie pełne są tych sympatycznych stworzeń. Przyjemnie tu odpocząć od zgiełku miasta.
Mam wrażenie jednak, że najwięcej mojego czasu w Kathmandu pochłonęła papierologia. Wybieram się na trekking wokół Annapurny, co oznacza, że trzeba załatwić potrzebne pozwolenia- TIMS (Trekker's Information Management System) i ACAP (Annapurna Conservation Area Permit) oraz uiścić stosowne opłaty. Na szczęście poszło gładko- tylko 4 zdjęcia i 4000 rupii :) Wizyta w Departamencie Turystyki to jednak pikuś w porównaniu z odwiedzinami w ambasadzie Indii. Aaaa, bo zapomniałam dodać, że złożyłam podanie o wizę indyjską i być może wybiorę się tam po trekkingu :) Nie obyło się bez łez, kiedy mój wniosek został odrzucony za pierwszym razem. Powód- nie wpisałam swojego drugiego imienia w formularzu... Do tego problemy ze zdjęciem i w ogóle kilka godzin nerwowej atmosfery. W końcu przyjęli. Zobaczymy, co z tego wyniknie...
Tak wygląda odrzucone podanie
Słowa te piszę już z Pokhary, gdzie zaczynam swoją wędrówkę. Zakupy zrobione, trasa ustalona, jutro ruszamy na prawie 3-tygodniowy trekking wokół Annapurny. Zostawiam połowę mojego bagażu, w tym komputer, więc bloga nadrobię dopiero po powrocie. Trzymajcie kciuki za naszą aklimatyzację i dobre samopoczucie- czeka nas przełęcz Thorung La 5416 m npm. Marzyłam o Nepalu od dwóch lat, w końcu marzenie się ziszcza :) Do usłyszenia wkrótce!
droga Reniu ciesze się ze Nepal wywołuje takie emocje:) prawdziwą kakofonie dzwieków usłyszysz na indyjskich ulicach:) Nepal to oaza spokokju:) Powodzenia w treku:)
ReplyDelete...... no to powodzenia!
ReplyDelete