Po kilku miesiącach bycia w drodze (a u mnie to już ponad 120 dni i 23 tys. km) zmienia się nieco styl podróżowania. Nie zwiedzasz już jak przeciętny turysta na wakacjach, biegając z Lonely Planet po mieście. No bo w końcu ileż można się zachwycać kolejną świątynią, parkiem czy muzeum.
Czasami po prostu jesteś zmęczony i cały dzień chcesz robić NIC (żadnych nowych twarzy, zabytków, wrażeń, tylko ja i moje łóżko, względnie komputer). Mnie też przytrafiały się takie momenty, np. w Chengdu znam tylko jedną ulicę- prowadzącą z dworca do hostelu- bo na więcej nie mieliśmy już siły ani ochoty. Po kilku miesiącach podróżowania potrzeba czegoś więcej, żeby się wzruszyć, zachwycić, zdziwić. Na szczęście zdarzają się PRZYGODY- i to dzięki nim życie zachowuje swój smaczek i wciąż jest fascynujące :) Co jeszcze spotkało mnie w Chinach?
Autostop w środku lasu
Żeby pobyt w Chendgu był chociaż odrobinę udany postanowiliśmy z Miguelem pojechać do Yubin, by zwiedzić piękny las bambusowy. Mieliśmy zamiar zostać w mieście dwie noce, ale okazało się, że jedyny przyzwoity pociąg odchodzi jeszcze dziś wieczorem. Pół dnia na park, bambusy, świątynie, jeziora? Trochę mało, ale skoro już tu jesteśmy- chcemy to zobaczyć...
Plan jest prosty- dojechać do lasu, pospacerować po okolicy i wrócić na pociąg. Uprzejma Chinka z hostelu załatwia nam taksówkę w cenie autobusu i już mkniemy do celu. A tam...rozczarowanie!! Po pierwsze ceny zaporowe (na szczęście po długiej walce udaje się przekonać panią z okienka, że jesteśmy studentami.. I już tylko 50 juanów:). Po drugie- park jest ogromny i nie ma tras dla piechurów! Zapomniałam, że przecież Chińczycy nie lubią chodzić... Odległości między atrakcjami są dość spore, do tego asfalt i turystyczne busiki- nie jest fajnie. Żeby wszystko zobaczyć potrzebujemy auta. Nasz taksówkarz proponuje nam objazdówkę z resztą grupy, ale nie mamy tyle czasu, pieniędzy i ochoty zwiedzać jak chińscy turyści. Chcemy być choć trochę niezależni. Sprawdzamy nasze zasoby... co jest na stanie? Hmmm dużo chęci, uśmiechy, trochę doświadczenia i długonoga blondynka (już nie jestem ruda)- wystarczy, by złapać stopa :) I udaje się! W środku bambusowego lasu znajdujemy kierowców, którzy dowożą nas do świątyni, wodospadu, jeziora- fantastycznie, sami nie dalibyśmy rady wszystkiego zobaczyć. Na koniec łapiemy auto, które jedzie w przeciwnym kierunku, a jednak (za drobną opłatą) dowozi nas z powrotem do miasta...2 godziny przed pociągiem!!!! Co za satysfakcja :)
Plan jest prosty- dojechać do lasu, pospacerować po okolicy i wrócić na pociąg. Uprzejma Chinka z hostelu załatwia nam taksówkę w cenie autobusu i już mkniemy do celu. A tam...rozczarowanie!! Po pierwsze ceny zaporowe (na szczęście po długiej walce udaje się przekonać panią z okienka, że jesteśmy studentami.. I już tylko 50 juanów:). Po drugie- park jest ogromny i nie ma tras dla piechurów! Zapomniałam, że przecież Chińczycy nie lubią chodzić... Odległości między atrakcjami są dość spore, do tego asfalt i turystyczne busiki- nie jest fajnie. Żeby wszystko zobaczyć potrzebujemy auta. Nasz taksówkarz proponuje nam objazdówkę z resztą grupy, ale nie mamy tyle czasu, pieniędzy i ochoty zwiedzać jak chińscy turyści. Chcemy być choć trochę niezależni. Sprawdzamy nasze zasoby... co jest na stanie? Hmmm dużo chęci, uśmiechy, trochę doświadczenia i długonoga blondynka (już nie jestem ruda)- wystarczy, by złapać stopa :) I udaje się! W środku bambusowego lasu znajdujemy kierowców, którzy dowożą nas do świątyni, wodospadu, jeziora- fantastycznie, sami nie dalibyśmy rady wszystkiego zobaczyć. Na koniec łapiemy auto, które jedzie w przeciwnym kierunku, a jednak (za drobną opłatą) dowozi nas z powrotem do miasta...2 godziny przed pociągiem!!!! Co za satysfakcja :)
Najpiękniejsze w podróżach z plecakiem jest to, że nigdy nie wiesz, co cię spotka. Spędzaliśmy całkiem leniwie niedzielne popołudnie w Guilin, dopóki w parku miejskim nie spotkaliśmy Petera- chińskiego nauczyciela angielskiego, który lubi rozmawiać z obcokrajowcami, ćwicząc swój język przed kolejnym egzaminem. Po kilkunastu minutach rozmowy, nawet nie spostrzegłam, że jestem w autobusie nr 16 jadącym do mało znanego wśród zagranicznych turystów parku ze wzgórzem i jaskinią, które polecił nam Peter. Świetne miejsce! Zwiedziliśmy jaskinię (bilet 80 juanów, ale można pominąć tę część)- interesująca grota, niestety przerobiona na "styl chiński"- porozwieszane wstążki i lampiony, pamiątkowe zdjęcie za jedyne kilka euro, modlący się mnisi (?!). Pięknie oświetlone wnętrze jaskini, ciekawie obmyślone- światła gasły po przejściu turystów, więc my- maszerując na końcu- niekiedy błądziliśmy w zupełnych ciemnościach. Z groty wychodzi się w połowie wzgórza i tutaj dopiero zaczęła się zabawa :) Nie mam pojęcia, jak to się dzieje, że z Miguelem zawsze wybieramy trudniejszą drogę. Na szczyt wiodły proste schody, które widzieliśmy nawet z dołu. Ale nie...my musieliśmy skręcić i znaleźć się na wąskiej ścieżce biegnącej przez las. Po kilkunastu minutach przedzierania się przez chaszcze, pnącza i błoto dotarliśmy do skały. Wciąż przekonani, że to dobra droga (parę pustych butelek świadczyło, że ktoś tu wcześniej był... dziś dochodzę do wniosku, że może jakiś niedoszły samobójca ;)- zaczęliśmy się wspinać. Nie wchodzić- wspinać! Bez zabezpieczeń! W zasadzie to strachliwa nie jestem, jakimś cudem udało się wdrapać na tę skałę, ale nie miałam pojęcia, jak zejdę :) Na szczycie okazało się, że jesteśmy na drugim wzgórzu, jeszcze wyższym od naszego pierwotnego celu. Widok na Guilin niezapomniany, podobnie jak emocje towarzyszące zejściu ;) Teraz myślę, że wystarczy mi popracować nad mięśniami ramion i mogę z powodzeniem zacząć uprawiać wspinaczkę :) Fantastyczne zakończenie dnia (tylko buty trzeba doszorować..).
Ostatni tydzień spędzaliśmy w uroczej wiosce Xingping nad rzeką Li (muszę dodać, że w Chinach nie funkcjonuje pojęcie "małe", mała wioska może okazać się półmilionową aglomeracją. Na szczęscie- w tym wypadku- Xingping było dość niewielkie). Po kilku dniach słodkiego lenistwa postanowiliśmy wybrać się na trekking po okolicy. Z mapy w hostelu wynikało, że całkiem przyjemna trasa prowadzi do kolejnego miasteczka Yangdi, droga biegnie wśród charakterystycznych chińskich wapiennych wzgórz trzy razy przekraczając rzekę (i tu jest pies pogrzebany o czym za chwilę).
Pełni optymizmu wyruszyliśmy z Xingping, po trzech kilometrach docierając do pierwszej wodnej przeprawy. Rzeka Li pełna jest "bambusowych" łodzi oferujących mniej lub bardziej romantyczne przejażdżki (niekiedy, a właściwie prawie zawsze bambus zastąpiony jest przez rury PCV z silnikiem- i jak tu być romantycznym na takiej głośnej kupie plastiku?). Do Yangdi można prosto dopłynąć (jeśli ktoś dysponuje grubym portfelem), ale my po prostu chcieliśmy się przejść. Pierwsza przeprawa poszła gładko (haha, wiedzą, że musisz tędy wrócić, jeszcze zdążą cię oskubać ;), za 10 juanów/głowę byliśmy już na drugim brzegu. Wędrowaliśmy sobie spokojnie przez pola i sady, aż doszliśmy do niewielkiej gospody, w samą porę na pyszny lunch (lokalny przysmak- pędy bambusa) i jeszcze pyszniejsze- bo zimne- piwo. Tutaj uczepiła się nas jakaś babulka, twierdząc, że doprowadzi nas do miejsca drugiej przeprawy. Nie mogliśmy się jej pozbyć, aż w końcu dotarliśmy razem do rzeki. Komiczna scena- babcia na brzegu wrzeszczy na przepływające łodzie, ja macham ręką, Miguel zaśmiewając się robi zdjęcia, ale nikt nie chce się zatrzymać. W końcu podpływa jakiś sternik, żądając 300 juanów za 2-minutową przeprawę! Babci chyba bardzo zależy, żeby dostać się na drugą stronę za free, zbija cenę do 200, ale dla nas i tak to jest kosmiczna kwota :) Sytuacja robi się napięta, zostawiamy wściekłą babulinkę na brzegu i decydujemy się kontynuować wędrówkę. W końcu jest ścieżka, być może uda się dotrzeć do Yangdi bez wygórowanych kosztów. Oczywiście, jest to kolejny przypadek, kiedy- wędrując z Miguelem- muszę przedzierać się przez busz i kolce ;) Nasza droga okazuje się ścieżką dla kóz. Przypadkowo odkrywamy piękny wodospad- niewidoczny z rzeki- więc turyści nie mają szans tu dotrzeć. Wow! Jest w Chinach miejsce, gdzie możesz być sam!!! Pięknie! Po kilku kilometrach musimy jednak zawrócić- przed nami tylko rzeka i skała, szlak się skończył :( Dziś wiemy, że nie da się przejść tej trasy, nie płacąc kokosów. Mafia bambusowa nie pozwoli. Koleżanka zaczęła trasę w odwrotnym kierunku- z Yangdi do Xingping- i już na dzień dobry krzyknęli im astronomiczną cenę 400 juanów. Nawet nie zaczęli wędrówki.
Mimo, że nie udało się dotrzeć do Yangdi, dzień jest udany. Wracamy do pierwszej przeprawy i negocjujemy spływ prosto do Xingping. Udaje się nie zbankrutować- 120 juanów za rejs! I nie musimy dreptać tą samą drogą :)
Uwielbiam rower! Kiedyś kupię sobie jednoślada i dojadę na nim do domu :) A póki co pedałuję po chińskich górzystych prowincjach. W Xingping wybraliśmy się na rowerową przejażdżkę z Miguelem, w Shangri-la pojeździłam w międzynarodowym towarzystwie. Jak to jest, że zawsze musisz przekraczać jakąś rzekę??? Wycieczka w okolicach Xingping obfitowała w wiele niespodzianek- najpierw zabłądziliśmy wśród wiosek, potem trzeba było pedałować po kolana w wodzie, by na koniec znaleźć- nareszcie!- krystalicznie czyste miejsce do kąpieli. Nie miałam stroju, ale ciuchy szybko wyschły w rowerowym pędzie :)
W Shangri-la postanowiliśmy dojechać do parku narodowego Potatso- 17 km prawie ciągle pod górę, na wysokości 3200 m npm. Niezły trening! Na miejscu niemiłe zaskoczenie- park narodowy można zwiedzać tylko autobusem, nie wjedziemy rowerami. Nie mamy zamiaru płacić za ów wątpliwą przyjemność, wracamy. Po drodze zatrzymujemy się w innym parku, tu znajdują się gorące źródła, trasy spacerowe, cudny kanion i lasy. Przypinamy rowery i chcemy dojść do rzeki w dole- zgadnijcie jaką trasę przypadkowo obieramy ;)? Tak tak, trudniejszą i błotnistą i jeszcze musimy przedostać się na drugą stronę rwącego potoku. Nie ma ryzyka, nie ma zabawy :) Po chwili opalamy się już na przeciwległym brzegu. Jeszcze tylko dłuuugi zjazd (towarzyszący nam Chińczyk zmierzył prędkość- jechaliśmy 55 km/h!!!) i zasłużona kolacja w doborowym składzie (ja, Niemiec, Francuz, Szwajcar, Dunka, Kanadyjka, Chińczyk i 3 Izraelczyków). Na dziś wystarczy przygód!
Comments
Post a Comment