Estońska gościnność, czyli jak przytyłam 5 kg w dwa dni



Estonia jest krajem o największej na świecie liczbie kraterów po uderzeniach meteorytów, najdłuższy dzień w lecie trwa tutaj 19 godzin, założenie firmy przez internet zajmuje 15 minut, a żeby otrzymac estońskie prawo jazdy musisz zdać dodatkowy egzamin w zimie. Ale to wszystko jest nieważne, bo najciekawsze co mnie spotkało w tym pięknym kraju to ludzie. Właśnie w Estonii trafiłam na niesamowity mix podróżniczo-rowerowo-taneczno-rodzinny. I czułam się naprawdę jak w domu.
Uwielbiam nazwy estońskich ulic. Pikk, Tuukri, Toompea... nie wiem czemu mnie od razu kojarzą się z ludzikami Ooompa Loompa z filmu "Charlie i fabryka czekolady". I tacy są też Estończycy- nie, nie mali i niebiescy, tylko strasznie pozytywni. A Tallin jest przepiękny. Spędziłam tam trzy dni, włócząc się po uliczkach starego miasta i zachwycając się jego średniowieczną architekturą. Starówka (o wdzięcznej nazwie Vanalinn) składa się z dwóch części- górnej i dolnej. Warto zacząć od Górnego Miasta. Wdrapałam się na Wzgórze Toompea i zaliczyłam klasyczny opad szczęki do ziemi- z jednej strony błękitne wody Zatoki Tallińskiej, z drugiej czerwone dachy kamienic, strzeliste wieże kościołów i kamienne baszty. Niesłychany widok.

Samo wzgórze w środku miasta jest swoistym fenomenem przyrodniczym. Oczywiście, istnieje również legenda na temat jego powstania. Podania głoszą, że wierna żona Linda, zrozpaczona po bohaterskiej śmierci męża Kaleva, postanowiła usypać kurhan ku jego pamięci. Znosiła kamienne głazy w fartuchu, aż utworzyło się wzgórze. Podczas pracy jeden z kamieni wyślizgnął się z fartucha i potoczył dalej. Linda nie miała siły go przenieść, więc usiadła tylko i gorzko zapłakała. W tym miejscu powstało jezioro Ulemiste, dziś malowniczo wkomponowane w pejzaż miasta, a głaz przy brzegu jest ponoć tym samym, który upuściła wierna małżonka.



Raekoja Plats, czyli serce miasta i jednocześnie dom mojego hosta

Legendy legendami, a obiad zjeść trzeba. Mój host Simon, jako buddysta i zagorzały wegetarianin, zabrał nas do uroczej indyjskiej knajpki. Nas, bo razem ze mną soczewicę i ryż zajadała czwórka przemiłych młodych ludzi z Nowej Zelandii. Pokonali trasę odwrotną do mojej, więc mogłam się nasłuchać o rosyjskich pociągach, śniegu w Mongolii czy problemach żołądkowych w Wietnamie. Drugiego dnia przy hamburgerze z buraków poznałam również parę Amerykanów i Anglika.  Do ekipy dołączył jeszcze Paul (nauczyciel angielskiego, który na swoje zajęcia w Helsinkach dotarł z Anglii...rowerem). Nie brakuje zakręconych ludzi na tym świecie i wspaniale jest posłuchać ich historii. Wiele informacji się przyda...nie wiem, czy wspomniałam, że planuję przejechać rowerem Europę, kiedy już skończę z Azją :)


Intensywny pobyt w stolicy zakończył się wieczorem w salsa klubie (kurcze, kolejna salsa, muszę się w końcu nauczyć kroków:). Następnego dnia- pociągiem- wybierałam się do Narvy. Ostatnie estońskie miasto przed przekroczeniem granicy rosyjskiej. To, co mnie tam spotkało, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nocować miałam u Nadii i Wladzika. Ich córkę Marinę i jej męża Marcina poznałam w pracy w Irlandii. Są jedną z tych pozytywnych par, które- nie wiem jak oni to robią- znajdują czas na wszystko. Jednym z ich przedsięwzięć jest festiwal Folkowisko, na który mam szczery zamiar się wybrać pewnego dnia, bo atmosfera tam musi być nieziemska. Moja nauczycielka rosyjskiego zaprasza :)!





A w Narvie... zostałam ugoszczona po królewsku :) Były domowe obiadki i desery (karmańczyki, pyyyycha!!) i wino i rozmowy i spacery po plaży i wypad na daczę i integracja z rodziną. Poznałam babcię Inę, wnuczkę Alikę i ciocię Zoję, która mimo swoich 75 lat, natychmiast wysłała mi zaproszenie na Facebooku, zapewniając, że będzie mi kibicować w podróży. Cudowni ludzie, otwarci na świat. Jeżeli tak będzie wyglądać gościnność w Rosji i dalej...to ja nie wracam :)


Herbatka na daczy

Teraz czekam na granicy, jedynym miejscu w Europie, gdzie po obu stronach rzeki stoją pełniące wartę twierdze- Zamek Hermana w Estonii i bastion w Ivangorodzie z dumnie powiewającą rosyjską flagą. Wczoraj zwiedziłam zamek i muzeum (6 euro), popatrzyłam na okolicę z wieży i przeszłam się promenadą nad rzeką. Większość zabytków Narwy zostało zniszczonych w czasie wojny, szacuje się, że z 3500 obiektów ocalało mniej niż 10. Wśród nich jest między innymi Woskresenski Sobor (prawosławna cerkiew Zmartwychwstania) i siedemnastowieczny ratusz. Oprócz zamku jedyne piękne budowle. Narwa niestety nie odzyskała swej dawnej świetności. Latem zjeżdżają się turyści, chcąc wziąć udział w licznych koncertach, festynach i jarmarkach. Ulice wtedy tętnią życiem, na co dzień Narwa pozostaje zaś spokojnym i lekko sennym miastem. Miejscem przesiadki.

Moja wiza zaczyna się dzisiaj, dzisiaj też zacznie się zupełnie inny świat- świat, gdzie angielski nie ma już znaczenia i możesz polegać tylko na swoim kulawym rosyjskim, gdzie ludzie nie potrafią się z tobą dogadać, ale staną na głowie, żeby pomóc, gdzie jest dzika przyroda (nareszcie!) i gdzie kończy się Europa, a zaczyna egzotyka. Paszporty sprawdzone, wsio charaszo i w darogę!   

Tallin nocą

Schodki, wąskie przejścia i uliczki- Tallin

Brama Viru prowadząca do Starego Miasta

Międzynarodowa ekipa mniejszych i większych podróżników

Ratusz w Narwie

Most graniczny...a za rzeką już Rosja

Zamek Hermana, Narwa

Nadia, Wladzik, Atos i karmańczyki

Comments

Post a Comment