Bonjour Les Diablerets, czyli rodzinny weekend w szwajcarskim stylu



Zegarki. Czekolada i ser. Góry. Banki. Roger Federer. Zwykle te skojarzenie przychodzą na myśl, gdy zapytamy o Szwajcarię. Po niedawnym wyjazdowym weekendzie do listy szwajcarskich symboli dopisuję jeszcze jedno pojęcie...

Chalet (wymawiaj szale, z akcentem na e, nie jak nasz polski szalet :)- czyli drewniane,  bajkowe domki, którymi usiane są alpejskie doliny.

W takiej właśnie uroczej górskiej chatce spędziliśmy ostatnio weekend ze znajomymi. Określenie "chatka' może być ciut mylące, bo nasza rezydencja posiadała komfortowe sypialnie dla kilku rodzin, trzy łazienki, ogród, kominek i saunę (zgaduję, że byłoby bosko przyjechać tam również w zimie!). 
Posiadanie drewnianego domku letniskowego to przywilej większości Szwajcarów, a wyjazdy "na daczę" to niemal sport narodowy. Wymusiło to pewne zmiany w prawie. Od 2016 r. obowiązuje zapis, iż ilość chatek w danej gminie nie może przekraczać 20% ogółu budynków. Jednak w niektórych gminach- szczególnie alpejskich- nie jest to zgodne z rzeczywistością. Mam wrażenie, że nasza wioska składała się wyłącznie z chalet- i temu zawdzięczała swój urok.

Lokalizację wybraliśmy świetną, odpoczywaliśmy w sercu Les Diablerets, we francuskiej części kraju. Sama miejscowość jest bardzo przyjemna, choć turystyczna (oczywiście, teraz w czasie wirusa, gości przybyło znaczniej mniej, nie widziałam tłumów). Multum szlaków do wędrówki i na rower, nieopodal znajduje się słynny Glacier 3000 (lodowcowy raj z niezwykłymi atrakcjami, m.in. jedynym na świecie wiszącym mostem łączącym dwa trzytysięczniki). Kurczę, brzmię, jakby mi zapłacili za promocję tego regionu:)! Nie zapłacili, ale taka jest prawda- pięknie tam!

Początkowy pomysł na kameralny wyjazd we troje jakoś przypadkiem przemienił się w wycieczkę bardzo rodzinną :) Dołączyli do nas Iza i Alex z Hugo oraz spontanicznie Willi i Agnes z dwójką dzieci. Im więcej, tym weselej! Leo był zachwycony, zwłaszcza zabawą z sześcioletnią Seleną, która traktowała go jak laleczkę. Niestety, nie przeszkodziło mu to w dręczeniu pozostałej dwójki, szczególnie Hugo, którego bujna fryzura wydała mu się idealna do niezbyt delikatnego pociągania... Hmmm, czyżby rośnie nam mały gnębiciel?

Sobotę spędziliśmy na dotarciu do Les Diablerets (z przystankiem na mały piknik we Fryburgu), a wieczorem urządziliśmy inauguracyjnego grilla z partyjką chinchon na dokładkę. Karty jakoś mi nie szły, poza tym wiedziałam, że mały mlekopijca nie da mi pospać w nocy, więc skapitulowałam szybko. Panowie posiedzieli ciut dłużej przy bursztynowym napoju- i nie była to herbata :)

W ramach niedzielnej wędrówki udaliśmy się w stronę  rezerwatu przyrody Creux de Champ. Trasa biegnie przyjemnie wzdłuż strumienia w lesie i- co ważne- jest przejezdna dla wózków. Nikomu się nie śpieszyło. Leo smacznie chrapał na wybojach, a reszta naszej dzieciarni co chwilę zbaczała ze szlaku w poszukiwaniu patyków, kamyczków i innych skarbów. 

Cel naszej wędrówki- malowniczą dolinę z widokiem na lodowiec i imponujące ośnieżone szczyty- osiągnęliśmy po około dwóch godzinach (małe nóżki maszerują wolno:). Po szybkiej sesji zdjęciowej czterej ochotnicy (ja, Leo, Miguel i Iza) wróciliśmy hurmem do chatki, przygotować obiad dla reszty głodomorów. Kiedy wreszcie zmęczeni, ale dzielni wędrowcy doczłapali się z powrotem- widziałam w ich oczach, że zjedliby nawet szpinak czy brukselkę. Na szczęście na stół wjechało ekspresowo przepyszne spaghetti, a zniknęło w tempie jeszcze bardziej huraganowym. Po małej sjeście doprawiliśmy się kolejnym grillem (a co będziemy sobie żałować!), ale na partyjkę gier nikt już nie miał siły. 

Nikt nie lubi poniedziałków, zwłaszcza, kiedy trzeba wracać do domu. Postanowiliśmy osłodzić sobie drogę powrotną przystankiem w jakimś fajnym miejscu- my wybraliśmy Montreux nad jeziorem Lac Léman (Genewskim). To tu w obecnym kasynie niegdyś znajdowało się studio nagrań zespołu Queen, a pomnik Freddiego Mercury nad brzegiem jeziora do dziś przypomina o fascynacji artysty tym kurortem...
Plan zakładał spacer deptakiem do zamku Château de Chillon, niestety Leo miał swoje zdanie na ten temat i nie przyklasnął naszej idei. Powiadam wam, przechadzka z uporczywym płaczem w tle nie należy do najprzyjemniejszych ;) Z bólem serca pstryknęliśmy tylko fotę zamkowi z odległości i wykonaliśmy taktyczny i bardzo potrzebny odwrót. 

I tak rodzinnie, górsko, chatkowo upłynął nam pierwszy wyjazdowy weekend w tym roku :) Mamy apetyt na więcej! 


 Widok na Les Diablerets, nasza chatka pierwsza z lewej

Jeden z trzech kościołów w miasteczku

 Górski strumień w centrum

 Nasza ekipa

 Co za ogień! Miguel w swoim żywiole...

Te cudne CAŁE trzy minuty grzecznej zabawy :)

 Szlak dla wózków, lubię to!

 Wędrujemy wzdłuż strumienia...

... z małymi przerwami na hasanie :)

Jest gdzie odpocząć...

 ...ale przycupnęliśmy tylko na chwilę

Creux de Champ, cel naszej wędrówki

Mały model

Widok na lodowiec

Wracamy śpiesznie, ktoś musi obiad zrobić

Ale można też zahaczyć o wiszący most

Deptak w Montreux

 Lac Leman- Jezioro Genewskie

Wreszcie dobry humor!

Piknik pod kasynem 

Pomnik Freddiego Mercury

 Zamek Château de Chillon, niestety nie udało się dojść

Udany weekend!




Comments