Kolejny taki dzień...


"Przyjdę na kawę"- zapowiedziała się jedna z moich koleżanek-matek. Pewnie, zgadamy się jakoś w tygodniu. "Nie, nie rozumiesz. Przychodzę zaraz, bo natychmiast potrzebuję rozmowy z dorosłym człowiekiem". 

I wszystko jasne. Znam ten stan. Stan, kiedy "Pieski małe dwa" czy inne misiopysiowe piosenki wbiją się tak bardzo do głowy, że nie możesz przestać ich nucić, nawet gdy twojego bobasa nie ma w pobliżu (a ludzie w kolejce na poczcie niekoniecznie muszą podzielać te gusta muzyczne). Albo- co gorsza- przez okrągły dzionek śpiewasz czy rymujesz własne kompozycje. I zastanawiasz się, czy jeszcze kiedyś będziesz umiała porozmawiać normalnie? Bo dawną sobą nie będziesz już na bank.

Dla jednych ratunkiem przed totalnym "zdziecinnieniem" jest właśnie "dorosła" rozmowa (może być nawet O dzieciach, pieluchach, o czymkolwiek, byle nie Z dziećmi). Lub przeczytanie paru stron ciekawej książki, która nie traktuje o kaczce-dziwaczce czy koziołku-matołku. Dla mnie odskocznią jest chociażby naskrobanie kilku słów na blogu- co niniejszym czynię (szybciutko, póki mały-ale-domagający-się-wielkiej uwagi-człowieczek śpi*). Miguel powtarza mi, żebym napisała w końcu książkę :) Człowieku, kiedy?? I jak?- bo znaleźć czas to jedno, a znaleźć zagubioną gdzieś zdolność koncentracji na sprawach niezwiązanych z potomkiem to zupełnie inna bajka :) 

Sorry, honey, bestsellera na razie nie będzie... póki co  spędzam dnie na gulganiu, bajdurzeniu i rymowaniu do Cińciaka, czując jak zasób słownictwa kurczy mi się zastraszająco. Chyba zacznę mu czytać opracowania naukowe i powieści. Przed totalną szajbą chroni mnie M. i nasz hobby room w piwnicy- tutaj się chowam wieczorami w poszukiwaniu harmonii, w czasie, gdy Miguel na górze obłaskawia Małego Lwa. Nic nie słyszę i dobrze mi z tym. Za chwilę odpalę sobie muzę wysłaną przez innego dorosłego człowieka (dzięki Sebo!) i poczytam coś pisane koniecznie prozą. Tak dziś będzie wyglądać moje ładowanie baterii. Do dzieła! Mam tylko chwilę, potem trzeba wyjść z oazy spokoju i wrócić na pole bitwy :) Jeszcze dwie godziny i już prawie przetrwałam kolejny dzień...


* edit- Och, jak naiwnie wierzyłam, że uda mi się skończyć ten post w czasie jednej drzemki! Moje w pierwotnym założeniu "max półgodzinne pisanie" trwa już do wieczora. W międzyczasie Leo wstał, zjadł, pobawił się, pomarudził, zasnął ponownie, a ja poprasowałam, zjadłam i  też pomarudziłam (bo nie dane było mi zasnąć)...


Comments