Teneryfa. Po prostu wulkaniczny raj.


"Why IT always has to happen tu US?"- pytam retorycznie Miguela, powłócząc nogami w kurzu i upale. Nie może być prosto, zwyczajnie, bez niespodzianek? "No, ale o czym by wtedy pisać...?"- odpowiadam sobie. Najlepiej się czyta o przygodach, a one przecież najpierw muszą się przydarzyć...

I nam się przytrafiła przygoda, choć sądziłam, że teraz- kiedy już jesteśmy stateczną rodziną- takie "backpackerskie przypadłości", jak błądzenie, przedzieranie się przez chaszcze, skracanie drogi tylko po to, by jej ostatecznie nadłożyć- pozostaną raczej (nie)miłym wspomnieniem. Niekoniecznie. Okazuje się, że z pięciomiesięcznym dzieckiem też można poimprowizować :)

Po kolei. Spędzamy przedświąteczny urlop na Teneryfie. Jako, że nie samą plażą i piwkiem człowiek żyje, postanawiamy ambitnie wybrać się do Parku Narodowego Teide, którego nazwa pochodzi od imponującego wulkanu, górującego na horyzoncie. Póki co ten najwyższy szczyt Hiszpanii jest dla nas nieosiągalny (ale wrócimy tu, Teide, jak Cińcio podrośnie!), ale jakiś łatwy szlak po okolicznych pagórkach moglibyśmy zrobić. 

Sprawdzam mapę, o proszę, jest ścieżka ze znaczkiem wózka inwalidzkiego- a to znaczy, że nasz Leosiowy wehikuł też przejedzie. Z nosidłem nam wciąż nie po drodze, poza tym... zapomnieliśmy je zabrać na wakacje. Potwierdzamy jeszcze informację w punkcie turystycznym- "...tak, tak, wózkiem tam można!"- macha ręką pani w okienku, wskazując kierunek. Super! No to ruszamy!

Szlak zaczyna się przy hotelu Parador (to taka ekskluzywna sieć hoteli w Hiszpanii, urządzonych w niezwykłych miejscach). Nie powiem, na nocleg u podnóża wulkanu miałabym chrapkę! Może kiedyś się skusimy :)


Auto na parkingu, Leo nakarmiony, zaczynamy wędrówkę. Pierwszy spektakularny widok (oprócz fascynującego Teide oczywiście) ukazuje się naszym oczom już po kilku metrach. To charakterystyczne skały Roques de García, których emblemat ozdabiał niegdyś banknot tysiąc pesetas. Tuż obok biegnie ścieżka- początek naszej pętelki do zrobienia (w tym właśnie miejscu popełniliśmy błąd, należało zerknąć ze szczytu wzgórza na koniec owej pętli :).

Nieświadomi jeszcze, co nas czeka za rogiem, maszerujemy dalej szerokim, wygodnym traktem. "Jak miło, że pomyśleli o niepełnosprawnych w takim miejscu"- kontemplujemy z podziwem. Podziw nie słabnie, nawet gdy ścieżka zaczyna się stopniowo zwężać i lekko piąć. "Może to tylko jedna taka przeszkoda"- stwierdzamy, kontynuując marsz- "Za zakrętem pewnie będzie inaczej". Poza tym- znacie to uczucie?- tyle już uszliśmy, że chcemy przekonać się sami, co tam jest, no i nie lubimy wracać tą samą drogą. 

Tym sposobem dochodzimy do miejsca, w którym musimy rozmontować wózek i nieść go na raty... Ścieżka (a właściwie kamienne schody) zdecydowanie nie została przystosowana do pojazdów kołowych :) W kurzu i upale wędrujemy przez pola zastygłej lawy, ja dźwigam łupinkę z Cińciem, a Miguel resztę stelażu. Oczami wyobraźni widzę nas wspinających się po skałach, z Leo prowizorycznie przywiązanym apaszką do pleców- na szczęście  wkrótce dróżka wychodzi na rozległą równinę i możemy dalej pchać nasz wózek. Nie wiem, co musieli myśleć o naszym "przygotowaniu" do wędrówki mijani piechurzy- wyglądaliśmy zapewne na totalnych nowicjuszy...

Oczywiście, nie ma mowy o ukończeniu pętli (ostatni kilometr to niemal pionowa góra), dochodzimy po płaskim do innego parkingu, gdzie cudem łapiemy stopa i Miguel wraca po nasze auto. Z planowanej 40-minutowej rodzinnej przechadzki wyszło nam prawie 2 godziny trekkingu. :) W kurzu, upale, z masą niepotrzebnych gratów (torebka, kurtki, kocyki!?). Może faktycznie wyszliśmy z wprawy?

A potem okazało się, że doszło do nieporozumienia... Znaczki na mapie i wskazówki pani z okienka tyczyły się TYLKO punktu widokowego :))) Tam wszelkie pojazdy kołowe jeszcze wjadą, na resztę trasy już nie. Zabawne, że błędne wnioski wyciągnęliśmy z rozmowy po hiszpańsku (ach, gdyby tylko któreś z nas władało tym językiem :P), Najwidoczniej usłyszeliśmy, to co, chcieliśmy usłyszeć. 

Tak to (moja) miłość do gór i wędrówek zaprowadziła nas na manowce. Szczęśliwie, przygoda zakończyła się dobrze, a  boskie widoki wynagrodziły wszelkie trudności. 

Szybkie karmienie przed wędrówką

Zaczyna się łatwo...

...piękny widok na Teide...

...aż nagle ścieżka się zwęża...

... i wędrujemy przez pola lawy

Leo czeka na resztę swego wehikułu

Przez równiny łatwiej

Kiedyś wejdziemy na ten wulkan


Szczęśliwi po długiej wędrówce, jakoś przeżyliśmy



Poza wspomnianymi wyżej niewielkimi perturbacjami w górach, pobyt na Teneryfie upłynął nam w sielskiej atmosferze (choć było bardzo aktywnie!). Przyjęliśmy zasadę zmienności- jeden dzień stacjonarny, kolejnego dnia wycieczka. Lecz nawet dni tylko plażowe wypompowywały z nas energię :) 

Co zwiedziliśmy i polecamy?

1. Plaże na zachodnim wybrzeżu

Owszem, zachód Teneryfy to turystyczne piekiełko, ale jest przyczyna napływu takiej ilości turystów- gwarantowana pogoda niemal przez cały rok. My w grudniu mieliśmy 25-30 stopni (woda niestety dla mnie była za zimna, ale inni pływali). Zatrzymaliśmy się w Costa Adeje, a plażowaliśmy na Playa del Duque (świetna, kameralna), Playa de Fañabe (szeroka, najbliżej), raz doszliśmy nawet deptakiem do Playa del Camison (spacer był ładny, ale sama plaża nie zachwyciła).


Mama spaceruje...

...a syn wypatruje


Plaża del Duque


Czarny wulkaniczny piach

Spacery deptakiem...


...codzienny rytuał


Wyrzeźbione wybrzeże

Plaża naturalna, turystów odstraszają kamyczki

Wakacje są super!




2. Ukryta w górach wioska Masca 

Miejsce zwane Machu Picchu Teneryfy, ze względu na oszałamiające położenie. Dojechać tam można krętą górską dróżką, gdzie wymijanie osobówki- nie mówiąc już o turystycznym autokarze- przyprawia o zawał serca. Po drodze warto przystanąć w kilku punktach widokowych (mnie się nie udało niestety, zostałam z Leo w aucie). 

Wioskę można zwiedzić z wózkiem (będzie stromo!). 
Na placu głównym stoi ładny kościółek wybudowany w tradycyjny sposób, ze skały wulkanicznej, łączonej jasnym spoiwem (charakterystyczna biało-brązowa szachownica). Ciekawostką jest, że w Masce pierwsza droga łączącą ją z cywilizacją powstała dopiero w latach 60.XX wieku. 
Po krótkim spacerze skusiliśmy się na bardzo różowe lody kaktusowe, pycha! 

Następnie odwiedziliśmy jeszcze nadmorskie Garachico, a w drodze powrotnej słynne klify Los Gigantes.


Masca- wioseczka ukryta w górach

Bardzo nam się podoba

Wózkiem po przygodę



Lody kaktusowe

Kościółek na głównym placu


Spacer po Garachico


Los Gigantes

Największy gigant



3. La Orotava

Klimatyczne miasteczko w górach, przez niektórych okrzyknięte najpiękniejszym na wyspie. Szwendamy się tu po stromych uliczkach, podziwiamy ogrody, place oraz wspaniałą rezydencję z XVII wieku Casa de los Balcones. Miguel z Leo znika w pobliskim sklepie z biżuterią (ładny prezencik dostanę, swoją drogą:), a ja wchodzę do muzeum Balkonowego Domu. Zwykle nie jestem "muzealna", ale tym razem naprawdę z przyjemnością oglądałam pokoje, eksponaty i piękny wewnętrzny dziedziniec. Wszędzie zielono, harmoniijny szum wody, kanarki w klatkach na ścianie, aż trudno uwierzyć, że to grudzień :) 
A w sklepie obok można nabyć fantastyczne koronkowe rękodzieło.



W Orotavie

Dom balkonowy

Zielone patio

Wnętrza domu

Widok na Orotavę

Ogrody w Orotavie

Orotava

Ogród botaniczny


4. Puerto de la Cruz

Północ Teneryfy jest bardziej deszczowa, a przez to zieleńsza, mniej turystyczna i chyba oryginalniejsza. Na ulicach słychać język hiszpański, a nie tylko niemiecki i angielski, restauracje są przyzwoite, a krajobrazy surowsze. Ale to wszystko za cenę kilku pochmurnych miesięcy w roku.
Wybraliśmy się do Puerto de la Cruz, aby skorzystać z nietypowych basenów miejskich. Lago Martianez to kąpielisko położone tuż przy oceanie i zasilane słoną wodą. Świetna opcja dla nie lubiących fal i piasku. 
A samo Puerta de la Cruz też bardzo przyjemne- przespacerowaliśmy się deptakiem, a wzburzony ocean rozbijający się o skały dodawał dramatyczności. 


Puerto de la Cruz

Opalam się

Słone baseny miejskie

Relaks

Lago Martianez

Deptak w Puerto de la Cruz

Baraquito- lokalna kawa z rumem i mleczkiem


Na Teneryfie udało nam się także odwiedzić znajomych- Flor i Victor przeprowadzili się tutaj niedługo po swoim ślubie (na którym zresztą się bawiliśmy). Akurat w dzień urodzin Miguela Victor organizował paintballa- M. mógł po raz pierwszy spróbować tego sportu. Nie miałam pojęcia, że te  niepozorne kulki z farbą nabijają takie siniaki!! Po kilku godzinach walki poobijani i zmęczeni zawodnicy zasiedli do zasłużonego grilla.

Ciocia Flor i wujek Victor


Urodzinowy paintball


Comments

  1. Super wypoczynek 👍😃
    Pozdrawiam serdecznie 😃

    ReplyDelete

Post a Comment