Z dziennika Leo- zwiedzamy Kantabrię!


Tu Leo. Ale się ze mnie podróżnik zrobił! Dopiero co wróciliśmy z Sardynii, a już pakujemy się na kolejne wakacje. Tym razem jedziemy odwiedzić babcię w Madrycie, wypada też przedstawić się reszcie mojej hiszpańskiej rodziny. A przy okazji pozwiedzam trochę, Hiszpania to przecież taki piękny kraj...

Jestem podekscytowany, bo czeka mnie pierwsza podróż samolotem (a mam dopiero 3 miesiące). Wiem, że nikt nie lubi siedzieć obok płaczącego niemowlaka, dlatego nie mam zamiaru się awanturować- grzecznie wypijam mleko i tuż po starcie zasypiam mocno na całą drogę. Voila! Tak robią profesjonaliści!

A w Madrycie szaleństwo! Każdy chce mnie pobujać i ponosić, tylko do zmieniania pieluszek niewielu chętnych (a nawet jak ktoś się znajdzie, to trzeba go najpierw przeszkolić, żeby przecieków nie było:)

Pierwszy punkt programu naszych wakacji to wesele Klary i Emilio- znajomych taty. Słyszałem, jak rodzice debatowali, czy mnie zabrać na imprezę, czy raczej zostawić z babcią. Ja wolałbym pojechać, nie lubię być zbyt daleko od mojego mlecznego źródełka, czyli mamy. Na szczęście rodzice też tak uważają, jedziemy razem! Wystrojony w koszulę i uzbrojony w słuchawki (na wypadek, gdybym miał już dość hiszpańskiej muzy)- mogę balować do rana. Wytrzymuję dzielnie do dwudziestej, potem zasypiam w wózku w najcichszym kącie, jaki udało się znaleźć, a rodzice- jak mniemam- bawią się dalej. Takie wesela to muszą być męczące, nazajutrz mama cały dzień ziewa, a tata łyka jakieś tabletki... Wnioskuję, że wieczór był udany :)


 Przywitanie Leo w Madrycie

 Na weselu Klary i Emilio

Lew salonowy



A teraz pora na przygody, ruszamy na północ, do zielonej Kantabrii. Przyjmujemy zaproszenie "ciotki" Nancy- przemiłej przyjaciółki rodziny z Paragwaju, która zna mojego tatę od małego. Nancy wraz z mężem goszczą nas w swoim fantastycznym hotelu, największą atrakcją jest dla mnie ogromne jaccuzi w pokoju- nareszcie mogę w kąpieli chlapać do woli. A rodzice nie mogą przestać się zachwycać wyśmienitym bufetem, na własne oczy widziałem mamę zjadającą czwarty deser! Oj, będzie narzekanie na tłuszczyk po wakacjach!

Poranki spędzamy leniwie w naszym domowym spa, ale popołudnia to czas odkrywania okolicy. A jest co odkrywać... Na pierwszy ogień idzie Santillana del Mar- średniowieczne miasteczko znajdujące się na szlaku Św. Jakuba, częsty przystanek pielgrzymów przemierzających Camino. O Santillana mówi się, że jest miastem trzech kłamstw- nie jest bowiem ani święte (santo), ani płaskie (llano), ani nie leży blisko morza (mar). Nazwa pochodzi od  imienia patronki miasteczka, Św. Juliany, której szczątki przechowywane są w sarkofagu słynnej i jednej z najpiękniejszych romańskich świątyń w Kantabrii- Kolegiacie de Santa Juliana. O tym wszystkim dowiaduję się z rozmów rodziców przy misce fabada asturiana- asturiańskiej gęstej zupy z fasolą i chorizo. Bo, zapomniałem wspomnieć, zwykle zaczynamy nasze spacery od obiadu :) Zabudowa i historia miasteczka urzeka, ale  mnie tam najbardziej podobają się brukowane uliczki Santillany. Lubię podskakiwać w wózku na wybojach :)


Wiejskie krajobrazy Kantabrii

Santillana del Mar

Osły podwórkowe

Colegiata de Santa Juliana

I pomaszerowali

Punkt widokowy Puerto Calderon



Kantabria to oczywiście także surowe majestatyczne wybrzeże. Krajobraz zmienia się wraz z pogodą, w październiku jest tu raczej "irlandzko", chociaż udaje nam się jeszcze złapać trochę słońca w Santander. Tam rodzice zabierają mnie na długi spacer do Pałacu Magdaleny położonego na malowniczym półwyspie. Pięknie tu! Oglądam sobie strome klify, złociste plaże, wysepki z latarniami, a nawet małe morskie muzeum i mini-zoo.

W oblewających Kantabrię zimnych wodach Zatoki Biskajskiej kryją się pyszne bogactwa. Tata twierdzi, że stąd pochodzą najlepsze anchovies, a na jedzeniu to on się zna :) Na lunch jedziemy zatem do niezbyt reprezentacyjnej, ale klimatycznej dzielnicy portowej Santander, gdzie serwują świeże gambas, mejillones, calamares i almejas (krewetki, małże i kałamarnice), a także wspomniane anchoas de Santoña (po polsku sardele, bardzo słone rybki). 


Plaża w Noja

Port w Laredo

 Na deptaku w Santander

 Plaża na półwyspie Magdaleny

Z widokiem na latarnię morską

Pałac Magdaleny w Santander

 Małe morskie muzeum

 Mini zoo

Pora lunchu 


Kolejnego wieczoru rodzice wiozą mnie do portowego Castro Urdiales, tata chce spotkać się ze swoim dobrym znajomym Cyprim. Cypri- pochodzący z Rumunii przyjaciel rodziny, który niegdyś pomieszkiwał u taty w Madrycie- oprowadza nas po uroczej starówce Castro. Oglądamy górujący nad miastem gotycki kościół Św. Marii, w którym mieszkańcy schronili się przed najazdem Francuzów w XIX wieku. Pięknie oświetlona imponująca budowla robi wrażenie. Wykorzystując fakt, że już sobie smacznie pochrapuję w wózku, rodzice wstępują do pubu na pinchos (lub po baskijsku pintxos)- pyszne kanapeczki z najróżniejszymi dodatkami. Tylko Cypri nie je, bo w domu czeka mama z nadziewaną papryką, o którą to męczył ją od tygodnia :)

Bardzo podoba mi się ta północna Hiszpania, mam nadzieję, że jeszcze tu wrócimy!


 Castro Urdiales nocą

Gotycki kościół Santa Maria

Starówka Castro Urdiales


Poranek wg Leo- kąpiel w jacuzzi i gimnastyka na łóżku

Comments