Dziennik z podróży do Salar de Uyuni


Dziesięć dni, prawie 4000 kilometrów, trzy nowe dla mnie kraje, trzech towarzyszy podróży, kilogramy mięcha i tony piachu- tak w kilku słowach mogłabym opisać naszą objazdówkę po środkowej Ameryce Południowej. A kto chce szczegółów, niech zajrzy do dziennika, który prowadziłam w drodze...


15.12.2018

No i nareszcie w trasie! Po 30 godzinach obsuwy (kiedy ja się przyzwyczaję do tej paragwajskiej beztroski??) zapakowaliśmy po brzegi naszego pickupa i ruszyliśmy z Asuncion :) Jedziemy w czwórkę - ja, Miguel, jego kuzyn Javier i koleżanka kuzyna Giannina. Głównym celem jest Salar de Uyuni- ogromna pustynia solna w Boliwii, ale planujemy też zahaczyć o Atacamę w Chile i Jujuy w Argentynie. Czyli generalnie sam piach, kaktusy i kurz się szykują ;)


Pierwsze dwa dni to po prostu połykanie kilometrów- chcieliśmy jak najbardziej zbliżyć się do boliwijskiej granicy. Pierwotnie mieliśmy podróżować przez Paragwaj, niestety większość rodziny odradziła nam przejazd przez okryte złą sławą bezdroża El Chaco na północy kraju (bo napady, blokady, dzikie zwierzęta etc.). Cóż, pozostaje nam Argentyna i dłuuuga, miejscami nieźle pokiereszowana droga przez ogromne NIC. 


W końcu docieramy do przejścia granicznego Aguas Blancas, a tam... niespodzianka! Nie możemy przekroczyć granicy! Historia wygląda tak- auto Javiera, którym jedziemy, jest zarejestrowane na jego firmę, ale nie na nazwisko, w związku z tym przed wyjazdem Javier załatwił papiery od prawnika, że może tym właśnie samochodem przekroczyć granicę z Argentyną, Boliwią itp. Ktoś jednak popełnił błąd i zamiast wyszczególnić wszystkie kraje- napisał po prostu MERCOSUR. Co to oznacza? Ano to, że możemy wjechać TYLKO do państw, które należą do Mercosur (czyli takiej południowo-amerykańskiej Unii), a tak się składa, że Boliwia i Chile jeszcze się na ten pakt nie załapały... Serca nam zamarły na chwilę, na szczęście jednej urzędniczce serduszko drgnęło i podbiła pieczątkę na granicy (pod warunkiem, że nie będziemy wracać tą samą drogą i nie zdekonspirujemy jej "niekompetencji"). Ciekawe, jak będzie w Chile?
Będziemy się martwić potem. Póki co, cieszymy się Boliwią. Miło wreszcie zobaczyć góry :)

Pakujemy się!

Wjazd do Boliwii
Wąwóz tuż przed Tariją

Kolorowa Tarija

Uliczny festyn

Przystanek na małe co nieco

Szukamy wodospadu


Boliwijskie trasy


Boliwijskie przeszkody


Widoki na trasie Tarija-Tupiza


18.12.2018

Nie wiem czy Salar de Uyuni- największa solna pustynia świata, znajdująca się na wysokości 3656 m npm- jest jednym z cudów świata, ale zdecydowanie powinna być. Większość ludzi zwiedza ją ze zorganizowanymi wycieczkami (widzieliśmy też paru "wariatów" na rowerach- szacun!!).

My korzystamy z niezależności, jaką daje własny samochód. Choć stresu też można się najeść.... Wpadłam w lekką panikę, kiedy jeszcze w Asuncion dowiedziałam się, że nasz pickup NIE MA napędu na cztery koła (grudzień na pustyni wciąż może być deszczowy, a to oznacza- oprócz przepięknego efektu lustra, kiedy niebo odbija się w warstewce wody- także kłopoty). Nie wytelepiemy się z "bagna", gdyby przyszło nam ugrząść. Na szczęście pustynia okazała się twarda i na tyle sucha, że Javier mógł pędzić ponad 100 km/h (a później- odkrywając "fantastyczną" jakość boliwijskich dróg- przekonaliśmy się, że Salar to najlepsze, co nam się przydarzyło. Płasko, równo, bez wybojów. Potem już tylko trzęsło na maksa).

Chcemy nocować na pustyni, ale nie w tych "słonych" hotelach, które kosztują też słone pieniądze. Rozbijanie namiotu na wietrznym solnisku nie wydaje się najlepszym pomysłem. W końcu udaje nam się wyśmienicie! Znajdujemy schronienie przed wiatrem na Incahuasi (co znaczy "Dom Inków") - kamiennej wyspie porośniętej skąpą roślinnością. Namioty stawiamy pod skałą, a w pieczarze, zamieszkanej tylko przez dwa kolorowe ptaszki, urządzamy jadalnię z grillem- ciepło i nie wieje! Pod wieczór Incahuasi naprawdę wygląda jak wyspa, cudowne uczucie być pośrodku białego oceanu soli, w zupełnej ciszy. Śpimy w jednym z najbardziej niezwykłych miejsc na Ziemi- w dodatku za friko i bez hordy turystów. Po drugiej stronie wyspy znajduje się punkt widokowy i coś a la visitor centre, zapewne z luksusami, jak restauracja czy toaleta, ale my jesteśmy przeszczęśliwi w naszej jaskini.

Kilka prawd o Paragwajczykach, o których dowiaduję się na co dzień. Po pierwsze-nie rozstają się z terere- napojem z ziół yerba mate zalewanych zimną wodą (w innych krajach np. Argentynie czy Boliwii mate pije się na gorąco). Każdy Paragwajczyk ma swój termos z doczepionym kubeczkiem z ziołami, dolewa się wody, pije przez metalową słomkę, zwaną bombilla, i tak przez cały dzień. Dla mnie ciut zbyt gorzkie w smaku, choć to pewnie kwestia przyzwyczajenia...

Po drugie- w Paragwaju mięso (carne) to wyłącznie wołowina. Kiedy Javier mówi "dzisiaj nie jem mięsa", oznacza to "zjem sobie tylko kurczaczka albo schabowego" :) Wspominałam już o zamiłowaniu Paragwajczyków do grillowania. Podróżujemy z rusztem, węglem i kilogramami mięcha w przenośnej lodówce. Nie ma to jak przywiązanie do tradycji.... 

Po trzecie- Paragwajczycy są niezwykle przedsiębiorczy. Kiedy okazało się, że moja kuchenka multifuel szwankuje i nie mamy jak zagotować wody na herbatę, Miguel zbudował palnik z puszki po piwie, kawałka sznurka, papieru toaletowego i cieczy latwopalnej. I działało!

Wjeżdżamy na Salar de Uyuni

Solny hotel

Bezkresna pustynia 

A to nasz hotel

Grill w jaskini

Jajecznica na śniadanie

Codzienny rytuał- pakowanie

Wyspa na morzu soli

Komercyjna część Incahuasi

Pustynna sesja



Bloki soli

Gopro non stop w użyciu :)

22.12.2018

50 kilometrów do granicy z Chile. "Ale droga jest okropna" - ostrzegają nas Chilijki spotkane przy gorących źródłach. Jasne, one przyjechały STAMTĄD, jeszcze nie wiedzą, co ich czeka po boliwijskiej stronie. My cały wczorajszy dzień spędziliśmy na przedzieraniu się przez góry. Nie wiem, co nas podkusiło, by skręcić z trasy na jakiś punkt widokowy - to, co na mapie wyglądało na drogę tej samej kategorii, okazało się wąską, kamienistą ścieżką, wiodącą wśród pięciotysięczników, gdzie rozwinąć prędkość większą niż 5 km/h graniczyło z cudem. I na dodatek nici z widoków, bo chmury i deszcz.

Podskakiwaliśmy na wybojach przez dobre 20 kilometrów, martwiąc się:
- kto nas tu znajdzie w przypadku awarii (ja)
- i walcząc z uporczywym bólem głowy (reszta ekipy zmaga się z chorobą wysokościową - trochę pomagają żute liście koki kupione przez Miguela na targu, poprosił o zapas na dwa dni, pani zaoferowała mu dwie wielkie torby liści, wzięliśmy jedną, a połowa i tak została skonfiskowana na granicy).

W końcu przebyliśmy góry- z duszą na ramieniu, ale bez usterek. Zakopaliśmy się dopiero pod koniec dnia, kiedy Javier nieopatrznie skręcił w hałdę piachu i samochód ugrzązł na wydmie. Łopata w ruch- niezłe cardio, zwłaszcza na wysokości 4000 m npm- ale nie dalibyśmy rady bez pomocy innego przejeżdżającego auta. Tym sposobem do Parku Narodowego Eduardo Navaroa dotarliśmy pod wieczór - nocleg w schronisku przy Laguna Colorado (pokój dla całej czwórki za 200 bolivianos, 25 euro), gorący prysznic za ekstra 15 BOB i możliwość korzystania z kuchni. Chłopaki ugotowali pyszny rosół z warzywami oraz makaron z mięsem- muszę przyznać, że był to najlepszy moment tego najdłuższego z dni, tylko następnego ranka ciut zazgrzytało, bo Gianni przez pomyłkę wyrzuciła resztki cennego spaghetti, Javier był wściekły, ale przydomowy kot zachwycony :)

Boliwia dała nam popalić, ale też zachwyciła swym majestatem i pięknem. Widzieliśmy gejzery, kolorowe laguny pełne różowych flamingów, ośnieżone andyjskie szczyty... Dla tych krajobrazów warto obić tyłek na bezdrożach.


4000 metrów i tylko 5 stopni

I jak tu się wygrzebać?

Przynajmniej humory dopisują

Nocleg w schronisku Laguna Colorada

Luksusowo

Javier gotuje

Śniadanko

Spaghetti dla kota??

Park Narodowy Eduardo Navaroa

Gejzery Morning Sun

Para i błotko

Gorące źródła

Pustynia Salvadore Dali

Laguna Verde



23.12.2018
Chile to "poważne" i jedno z najbardziej rozwiniętych państw kontynentu, ponoć takie "Niemcy Ameryki Południowej". Widać to m.in. po zdecydowanie lepszych drogach i wyższych cenach. Obawialiśmy się tej powagi przy przekraczaniu granicy (historia z Mercosur), a okazało się, że nie taki Chilijczyk straszny, jak go malują:)
Przetrzepali nam auto oczywiście, konfiskując jajka, pomidory i kokę, ale- mimo niewłaściwych papierów- pozwolili wjechać do kraju na mocy porozumienia między Chile a Argentyną (bo oryginalnie właśnie z Argentyny przybyliśmy- to pozwoliło kontynuować podróż). A jeszcze załapałam się na partyjkę ping-ponga z panem strażnikiem, szkoda, że zdjęć nie mogłam zrobić.

W wyśmienitych humorach docieramy do San Pedro de Atacama- hippisowskiej mieściny na skraju najgorętszej pustyni świata. Pełno tu turystów, ulicznych grajków, wędrowców, rowerzystów i psów. Pozytywna atmosfera.
Postanawiamy zostać dwa dni- chwilowo mamy dość samochodu, chcemy zwiedzić okolice inaczej, a ponadto dzisiaj są Miguela urodziny i kto wie, jak się wieczór skończy...
Chilijskie ceny hosteli zapędziły nas na pole namiotowe- rozbijamy się w pustynnym kurzu i smagającym popołudniowym wietrze. Giannina chce swój własny namiot, chyba ma dosyć gadania Javiera przez sen, dobrze, że mamy zapasowy, jeszcze z Australii.

Po wykonaniu wszystkich kempingowych prac ruszamy w miasto, nasz wzrok pada na restaurację Barros, gdzie odbywa się właśnie koncert lokalnej grupy folklorystycznej. Dobry wybór - po chwili pięciu facetów w poncho odśpiewuje Miguelowi sto lat, a obsługa serwuje płonącego shota. Kolacja też pyszna- warzywka z mięsem dla nas, schabowy z frytkami dla Paragwajczyków. Niestety, nie mamy siły na kontynuowanie urodzinowych szaleństw, zakurzony materac wzywa. A jutro aktywny dzień - bardziej sportowa połowa ekipy wypożycza rowery i rusza na pustynię, reszta ma czas wolny.

Za kierunek rowerowej wycieczki obieramy Valle de Muerte, Dolinę Śmierci. Po pierwszym kilometrze już wiadomo, skąd ta nazwa. Ociekamy potem, pedałując mozolnie po piachu. Jest chyba ze 40 stopni. Zatrzymujemy się przy wydmach, krajobrazy księżycowe. Do następnego punktu widokowego rowery musimy już pchać.
Wracamy do miasta zielonym szlakiem przy rzece, mijając wykopaliska archeologiczne Pukara de Quitor. Chyba starczy nam pustyni na dziś... Teraz mrożona kawa, wypisywanie kartek i pogaduszki z backpackersami.



Kolejna granica

Urocze San Pedro de Atacama

Urodziny Miguela

Boliwijski boys band


Dolina Śmierci

Na rowerach w samo południe


Wydmy 

 Relaks w miasteczku

 Wysyłamy kartki


Monjes de la Pacans- formacje skalne


 Znów pustynia solna


Promem do Asuncion


Filmik z podróży

Comments

  1. "Porque el mundo ya no importa si uno no tiene fuerzas para seguir eligiendo algo verdadero"
    Julio Cortazar "Rayuela"

    ReplyDelete

Post a Comment