Szwajcarskie wędrówki- Pilatus czy Säntis?



Jesień w górach piękna, wyciągam więc mojego, lubiącego pospać Hiszpana na szlak (zresztą mamy niepisaną umowę: sobota aktywna, w niedzielę słodkie lenistwo. Albo odwrotnie, ale zawsze jeden dzień weekendu jest busy)... 
W ostatnim miesiącu wybraliśmy się na dwa szczyty oddalone o jakieś 1.5 h jazdy od Zurychu (fajnie, że tak blisko, bo my niestety nie wstajemy o szóstej rano jak "prawdziwi" wspinacze i w związku z tym zaczynamy wędrówkę dość późno, mój górski kolega Grejfrut w tym momencie pewnie kręci głową z dezaprobatą :).

Niemniej jednak, naszym nieprofesjonalnym tempem, wdrapaliśmy się na Pilatus za Lucerną (2137 m npm) i Säntis w regionie Appenzellerland (2502 m npm). Czy polecamy? Jak najbardziej! A który ciekawszy? To już musicie sami zdecydować, zapraszam na relację .


PILATUS

O tej górze słyszeliśmy już dawno, a jej majestat mogliśmy podziwiać zwiedzając Lucernę. Nazwa wywodzi się od łacińskiego pilatues- spowity chmurami, bądź- jak chce legenda- od Poncjusza Piłata, który został tu pochowany w jednym z górskich jezior. Pilatus jest niezwykle popularnym miejscem w Szwajcarii, pewnie także ze względu na łatwość zdobycia szczytu (nie mówię o wędrówce)- z jednej strony można wjechać kolejką linową, z drugiej zaś- najbardziej stromą na świecie kolejką zębatą, nachylenie do 48 stopni. 

Tak naprawdę głównym powodem wybrania się na Pilatus (przynajmniej dla Miguela) był zjazd najdłuższym letnim torem saneczkowym w Szwajcarii- 1350 metrów czystej adrenaliny w pędzącym bobsleju. Ale zanim dotrzemy do tej atrakcji usytuowanej przy stacji Fräkmüntegg, trzeba się na ową stację dostać (przyjemnym dwugodzinnym spacerem przez las albo kolejką linową z Kriens). 

Oczywiście wybieramy wędrówkę, mimo, że późnooooo! Startujemy z Kriens o 11.30 (Grejfrut dostaje właśnie palpitacji serca!)- wszystko przez to, że jechaliśmy skuterkiem z Zurychu, skuterek nie ma aktualnie winiety, więc nie chcieliśmy korzystać z autostrady, tylko boczne drogi, a to trwa. No, ale już jesteśmy na szlaku, słoneczko przygrzewa, zmieniam spodnie na szorty i heja pod górę!

Stacja Fräkmüntegg to dobry pomysł na aktywny dzień z rodziną- oprócz toru saneczkowego znajduje się tutaj świetny park linowy i strefa piknikowa. My na początku zaliczamy sanki- niestety pół godziny w kolejce trzeba odstać. W końcu wsiadamy do swoich "bolidów". Kto mnie zna, wie, że boję się sportów ekstremalnych. Mijając tablicę wyświetlającą prędkość zobaczyłam zaledwie 17 km/h... Miguel na liczniku miał tylko 35 km/h, i to dlatego, że paniusia przed nim ostro hamowała :) A mnie bardziej niż sam zjazd podobało się wciąganie nas z powrotem- cudna okazja na podziwianie widoków.

Saneczki zajęły trochę czasu i zdajemy sobie sprawę, że chyba jest już za późno na kontynuowanie wędrówki na szczyt. Wypijamy więc niespiesznie piwko, dojadamy kanapki...ale...czujemy jakiś niedosyt...jak to, wracać już do domu? Drogowskaz pokazuje kolejne 2 h 45 minut na Pilatus Kulm, a jest godzina 14.30. Ostatnia kolejka linowa  ze szczytu zjeżdża o 17.30, niebo się chmurzy. Wszystkie znaki wskazują, by zawrócić. A my...rzucamy monetą :) I tym sposobem mamy niecałe trzy godziny, by- lekko wstawieni- wbiec na Pilatus. Nie chcemy ryzykować spóźnienia, musimy zdążyć. A trasa już nie jest tak łatwa jak dotychczas- strome skały, siąpiący deszczyk. Parę osób schodzi tym szlakiem, ale my jesteśmy jedyni, którzy wchodzą. Nie zatrzymujemy się praktycznie wcale, niezłe cardio! I proszę bardzo, na szczyt docieramy przed 17!! Pogoda psuje nieco widoki, ale Jezioro Czterech Kantonów skąpane we mgle wygląda jeszcze bardziej tajemniczo. Dobrze, że los zdecydował za nas :) A na kolejkę i tak byśmy zdążyli, bo na górze znajdowało się tylu turystów, że uruchomili chyba dodatkowe zjazdy. 

Plusy? Interesujący, choć wymagający szlak. Mnogość atrakcji po drodze (sanki, liny, piknik etc.). Nieziemskie widoki.

Minusy? Oblężony przez turystów. Długie oczekiwanie na zjazd. Wysokie ceny kolejki linowej


 Zaczynamy wędrówkę...

 Nasz cel na horyzoncie

Rodzinne grillowanie na Frakmuntegg

 "Tylko" pół godziny w kolejce i na sanki!

 Najdłuższy zjazd saneczkowy w Szwajcarii

A teraz ciągną nas z powrotem

Zasłużona przerwa


 Moneta wybrała- leziemy na szczyt...

 Szybka sesja w dolinie...

 ... i biegniemy na Pilatus

 W górach robi się już jesiennie

 Ostatnia prosta

 Mimo mgły widoki oszałamiające!

 Ciekawa ścieżka wokół góry i przez tunel

Pilatus Kulm

SÄNTIS

Może mieliśmy szczęście, bo Säntis słynie z ekstremalnych warunków pogodowych, a panujący tu klimat jest porównywalny do klimatu znacznie wyższych Alp właściwych, ale naszej wędrówce towarzyszyło bezchmurne niebo i przyjemne ciepełko :)

W niecałe 1.5 h dojeżdżamy do Schwägalp, gdzie zaczyna się szlak i skąd kursuje także kolejka na szczyt. Do pierwszego dłuższego przystanku, czyli schroniska Tierwies na wysokości 2085 m npm, maszerujemy dwie godziny w cieniu- masyw niestety zasłania słońce. Säntis się nie pieści- szlak od samego początku pnie się niemal pionowo, żadnej "gry wstępnej", jak to określił M. Zanim zacznie się wędrówka po skałach- co lubię- trzeba pokonać lekko irytujące zygzaki z malutkimi osuwającymi się kamieniami. Wspinamy się powolutku, pozwalając od czasu do czasu dać się wyprzedzić krzepkim szwajcarskim dziadkom. Nam się nie śpieszy, bo zaczęliśmy wędrówkę, uwaga!, o dziesiątej :)) Jest progres!

Przy uroczym Tierwies robimy krótką przerwę, herbata z termosa i domowe kanapki smakują wybornie, a w samym schronisku też można zamówić lunch. Nie rozsiadamy się jednak za bardzo, 
Säntis kusi i zdaje się być na wyciągnięcie ręki. 

Do szczytu zostało 1.5 h marszu, a szlak jest boski! Takie trasy wolę! Skaczemy po skałach, chwytamy się łańcuchów, wdrapujemy po kamiennych stopniach. Ostatni odcinek to tzw. Himmelstreppe, schody do nieba, czyli wąska szczelina w ścianie, gdzie wspinamy się po drabinie. I wreszcie stajemy na czubku Säntis (co w języku retoromańskim oznacza "urodzony w sobotę"). Panorama 360 stopni- ponoć można zobaczyć stąd aż sześć krajów, Austrię, Lichtenstein, Niemcy, Włochy, Francję i Szwajcarię. Przed nami morze gór. A i turystów mniej, choć może to wierzchołek jest tak rozbudowany, że nie odczuwa się tłoku. 

Wypijamy Franziskanera, dostarczamy organizmowi witaminy D, a następnie decydujemy się na zjazd kolejką. Oryginalnie mieliśmy dreptać na piechotę, ale primo: Himmelstreppe są za wąskie na ruch obustronny, w sensie da się zejść, ale co chwilę trzeba przepuszczać wspinających się ludzi. Secundo: nie lubimy wracać tą samą drogą, a na wędrówkę innym szlakiem trzeba poświęcić cały dzień. 

Plusy? Alpejski klimat, ciekawa technicznie trasa z przepięknymi widokami. Wiele innych hike'ów w okolicy. Przystępniejsze ceny kolejki linowej

Minusy? Dość trudny szlak zwłaszcza dla początkujących.


U stóp Santis...


...i od razu pionowo!


Malutkie schronisko Tierwies


Połowa drogi za nami


Santis na wyciągnięcie ręki


Piękna jesień w górach

Trochę "poręczówek"


Na szczycie


Nadaje się na reklamę?


Morze gór

Comments