Sobota, 17 września 2016. Słoneczny blask zalewa Aker Brygge, będące zwykle miejscem popołudniowych przechadzek, smakowania kapiących lodów (bo trzy gałki to za dużo, ale jak tu się oprzeć?) oraz podziwiania jachtów, łodzi i motorówek zacumowanych w porcie. Tak jest zwykle, ale nie dziś...
Dziś plac przed Ratuszem zmienia się w istną arenę sportu, rywalizacji, zdrowego stylu życia i wyrzeźbionych bieganiem łydek. Ścisk i tumult jak na dożynkach w Sulikowie, ale nic dziwnego- przecież to Oslo Marathon, coroczna impreza z 35-letnią tradycją, w której bierze udział ponad 15 tysięcy osób. Pogoda dopisuje, mieszkańcy dopingują, nie da się nie zauważyć panującego wszędzie radosnego podekscytowania. Zakończył się już maraton i półmaraton, zaraz zaczyna się moja konkurencja- bieg na 10 km.
16.25. Startujemy! Jestem w trzeciej turze, grupy wypuszczane są co pięć minut. Adrenalina skacze- ale powoli, bo trzeba dosłownie przepychać się przez tłum. Biegniemy od Ratusza w stron Akershus- średniowiecznej, wielokrotnie obleganej, lecz nigdy nie zdobytej twierdzy, w której dziś mieści się m.in. mauzoleum rodziny królewskiej. Po raz kolejny notuję w pamięci, żeby tu wrócić na zwiedzanie. Dziś w biegu.
16.30. Mijam budynek Opery, na której ktoś wymalował żółtą farbą ogromny napis WAR. Zastanawiam się, czy to dzieło wandali czy jakaś forma sztuki nowoczesnej :)
16.50. Wbiegamy do doków portowych, sceneria jak z filmów z Van-Damme albo Schwarzeneggerem. Ten odcinek najmniej mi się podoba, bo nie dość, że biegniemy w kurzu, to jeszcze następuje mijanka z osobami, które już wracają. Ciasno, duszno i jakoś tak pustynnie. I niczym na pustyni- oaza (czyli punkt z wodą). Wypijam duszkiem kubeczek nawet się nie zatrzymując, mam ambicję ukończyć trasę w mniej niż godzinę- przy rejestracji trzeba było podać przewidywany czas dobiegnięcia. I podałam "do 59 minut". Muszę się streszczać, żeby wstydu nie było :)
17.00. Wytrzymałość jest (to pewnie dzięki jeździe rowerem wiecznie pod górę), ale zaczynają dokuczać kolana i jakiś namolny skurcz w lewej łydce. Hmmm, w sumie to żaden ze mnie biegacz ostatnio, ile razy trenowałam przez ten rok w podróży mogę policzyć na palcach jednej ręki. W ramach przygotowania do sobotniej imprezy, poszłam biegać we wtorek. I tyle. Nie mogłam potem chodzić przez dwa dni :)
17.10. Wbiegamy do miasta. Moje tempo leciutko spada. W głowie nieustająco grają Elektryczne Gitary ("I co ja robię tu...uuu, co ja tutaj robię.."). Usiłuję sobie przypomnieć, kto jest sprawcą tego zamieszania... Aaa, już wiem- Hugo, mój kolega z Portugalii. Na jednym ze spotkań fitnessowych w parku powiedział mi, że będzie wolontariuszem na maratonie w Oslo. I dzięki temu może wziąć udział w imprezie za darmo (w przypadku biegu na 10 km to oszczędność 680 koron). "Ja też tak chcę"- krzyknęłam wtedy, nie wiedząc jeszcze, na co się decyduję. Bo zapomniałam dodać, że jestem dziś od czwartej na nogach :) Zapisałam się do pomocy przy mini-maratonie dla dzieciaków- rozwieszanie bannerów, rozkładanie boisk do gry w hokeja, pilnowanie przejść (zadziwiające, ilu ludzi chce przekroczyć jezdnię właśnie tu i teraz, mimo rzeszy maratończyków biegnących wprost na nich). Fajne doświadczenie i bardzo sympatyczna ekipa. Spędziliśmy razem pół dnia. Do końca zastanawiałam się, czy będę miała siły w ogóle przystąpić do startu, ale przecież szkoda by było przegapić taką okazję. Tak więc biegnę, 8 km już z głowy.
17.15. Okrążamy Spikkersuppę- plac między Teatrem Narodowym a Parlamentem (w zimie będzie tu fantastyczne lodowisko). Przyspieszam odrobinę, to chyba ta atmosfera i doping! Biegniemy z powrotem do Ratusza. Ostatnia prosta, wyprzedzam jeszcze parę osób, a mnie z kolei prześciga jakiś pan z niemowlakiem w wózku (??!)... Wreszcie meta! Łapię oddech i próbuję okiełznać drżące kolana. Dostaję pamiątkowy medal, bułkę z bananem i wodę. Organizacja na wysokim poziomie- automatycznie przychodzi SMS z gratulacjami i czasem biegu. 55 minut!!! Jak na rok bez treningu- jestem happy!
Post scriptum...
Chciałabym powiedzieć, że po ukończonym biegu poszłam na zasłużone lody, wzięłam gorący prysznic i kurowałam obolałe łydki masażem.... Chciałabym... Niestety... praca się sama nie zrobi- trzeba było jechać do roboty ;) To był jeden z najdłuższych dni w Norwegii- 22 godziny na nogach. Możecie sobie wyobrazić, jak wyglądała moja niedziela (chociaż w sumie też aktywna, bo siatka, rower i pływanie- chyba już nie umiem odpoczywać na kanapie).
Dziś plac przed Ratuszem zmienia się w istną arenę sportu, rywalizacji, zdrowego stylu życia i wyrzeźbionych bieganiem łydek. Ścisk i tumult jak na dożynkach w Sulikowie, ale nic dziwnego- przecież to Oslo Marathon, coroczna impreza z 35-letnią tradycją, w której bierze udział ponad 15 tysięcy osób. Pogoda dopisuje, mieszkańcy dopingują, nie da się nie zauważyć panującego wszędzie radosnego podekscytowania. Zakończył się już maraton i półmaraton, zaraz zaczyna się moja konkurencja- bieg na 10 km.
16.25. Startujemy! Jestem w trzeciej turze, grupy wypuszczane są co pięć minut. Adrenalina skacze- ale powoli, bo trzeba dosłownie przepychać się przez tłum. Biegniemy od Ratusza w stron Akershus- średniowiecznej, wielokrotnie obleganej, lecz nigdy nie zdobytej twierdzy, w której dziś mieści się m.in. mauzoleum rodziny królewskiej. Po raz kolejny notuję w pamięci, żeby tu wrócić na zwiedzanie. Dziś w biegu.
16.30. Mijam budynek Opery, na której ktoś wymalował żółtą farbą ogromny napis WAR. Zastanawiam się, czy to dzieło wandali czy jakaś forma sztuki nowoczesnej :)
16.50. Wbiegamy do doków portowych, sceneria jak z filmów z Van-Damme albo Schwarzeneggerem. Ten odcinek najmniej mi się podoba, bo nie dość, że biegniemy w kurzu, to jeszcze następuje mijanka z osobami, które już wracają. Ciasno, duszno i jakoś tak pustynnie. I niczym na pustyni- oaza (czyli punkt z wodą). Wypijam duszkiem kubeczek nawet się nie zatrzymując, mam ambicję ukończyć trasę w mniej niż godzinę- przy rejestracji trzeba było podać przewidywany czas dobiegnięcia. I podałam "do 59 minut". Muszę się streszczać, żeby wstydu nie było :)
17.00. Wytrzymałość jest (to pewnie dzięki jeździe rowerem wiecznie pod górę), ale zaczynają dokuczać kolana i jakiś namolny skurcz w lewej łydce. Hmmm, w sumie to żaden ze mnie biegacz ostatnio, ile razy trenowałam przez ten rok w podróży mogę policzyć na palcach jednej ręki. W ramach przygotowania do sobotniej imprezy, poszłam biegać we wtorek. I tyle. Nie mogłam potem chodzić przez dwa dni :)
17.10. Wbiegamy do miasta. Moje tempo leciutko spada. W głowie nieustająco grają Elektryczne Gitary ("I co ja robię tu...uuu, co ja tutaj robię.."). Usiłuję sobie przypomnieć, kto jest sprawcą tego zamieszania... Aaa, już wiem- Hugo, mój kolega z Portugalii. Na jednym ze spotkań fitnessowych w parku powiedział mi, że będzie wolontariuszem na maratonie w Oslo. I dzięki temu może wziąć udział w imprezie za darmo (w przypadku biegu na 10 km to oszczędność 680 koron). "Ja też tak chcę"- krzyknęłam wtedy, nie wiedząc jeszcze, na co się decyduję. Bo zapomniałam dodać, że jestem dziś od czwartej na nogach :) Zapisałam się do pomocy przy mini-maratonie dla dzieciaków- rozwieszanie bannerów, rozkładanie boisk do gry w hokeja, pilnowanie przejść (zadziwiające, ilu ludzi chce przekroczyć jezdnię właśnie tu i teraz, mimo rzeszy maratończyków biegnących wprost na nich). Fajne doświadczenie i bardzo sympatyczna ekipa. Spędziliśmy razem pół dnia. Do końca zastanawiałam się, czy będę miała siły w ogóle przystąpić do startu, ale przecież szkoda by było przegapić taką okazję. Tak więc biegnę, 8 km już z głowy.
17.15. Okrążamy Spikkersuppę- plac między Teatrem Narodowym a Parlamentem (w zimie będzie tu fantastyczne lodowisko). Przyspieszam odrobinę, to chyba ta atmosfera i doping! Biegniemy z powrotem do Ratusza. Ostatnia prosta, wyprzedzam jeszcze parę osób, a mnie z kolei prześciga jakiś pan z niemowlakiem w wózku (??!)... Wreszcie meta! Łapię oddech i próbuję okiełznać drżące kolana. Dostaję pamiątkowy medal, bułkę z bananem i wodę. Organizacja na wysokim poziomie- automatycznie przychodzi SMS z gratulacjami i czasem biegu. 55 minut!!! Jak na rok bez treningu- jestem happy!
Post scriptum...
Chciałabym powiedzieć, że po ukończonym biegu poszłam na zasłużone lody, wzięłam gorący prysznic i kurowałam obolałe łydki masażem.... Chciałabym... Niestety... praca się sama nie zrobi- trzeba było jechać do roboty ;) To był jeden z najdłuższych dni w Norwegii- 22 godziny na nogach. Możecie sobie wyobrazić, jak wyglądała moja niedziela (chociaż w sumie też aktywna, bo siatka, rower i pływanie- chyba już nie umiem odpoczywać na kanapie).
Rozwieszamy bannery
Z Jonem- wolontariusze to fajne chłopaki :)
"Maraton" dla maluchów
Comments
Post a Comment