Kempingowe życie w Australii- 5 najlepszych spotów 4WD


Moim skromnym zdaniem do Australii nie ma się co wybierać, jeśli nie posiada się namiotu i samochodu (oczywiście zawsze wszystko można zorganizować na miejscu- kupić ekwipunek, znaleźć kogoś z autem, wypożyczyć itp). W tym kraju chodzi głównie o camping. I co najważniejsze- wiele cudownych spotów dostępnych jest za darmo!
Nie poczujesz magii australijskiego kontynentu, jeśli przylecisz tylko do Sydney/Melbourne/Darwin/Perth etc. To nie w miastach kryje się tajemnica złotych zachodów słońca, rozpalonej pustyni, czarnego rozgwieżdżonego nieba (choć odwiedzenie ich również sprawia przyjemność, zwłaszcza kiedy potrzebujesz odrobiny cywilizacji po kilku tygodniach w buszu). Kiedy postawisz już stopę w krainie kangurów- koniecznie zrób roadtrip! Weź namiot, śpiwór, kuchenkę turystyczną, może gitarę, karty i na pewno towarzyszy podróży- zapakujcie się w samochód i odkryjcie nieznane (a Australia ma tego dużo). 

Ja tak właśnie zrobiłam, przemierzając trasę z Perth do Cairns i pokonując ponad 7000 km. Nie zliczę tych wszystkich niesamowitych miejsc i cudowności, które dane mi było zobaczyć. Niektóre z nich pozostają w pamięci bardziej niż inne (o nich poniżej). A jeśli- tak jak my- posiadasz samochód z napędem na cztery koła, jest spora szansa, że odkryjesz kawałek dzikiej, olbrzymiej, intrygującej Australii od strony niedostępnej zwykłym turystom. 

Przedstawiam mój mały prywatny ranking najciekawszych, najpiękniejszych, najoryginalniejszych miejsc noclegowych za totalną darmochę- dla posiadaczy pojazdu z napędem na cztery koła. 
(Wszystkie spoty można znaleźć w niezbędnej każdemu odwiedzającemu Australię aplikacji Wikicamp, współrzędne spotu pod zdjęciem).



Pięć fantastycznych australijskich spotów 4WD


1. Nanambinia Farmhouse- Australia Zachodnia



W naszej ekipie zwykle ja byłam odpowiedzialna za znalezienia miejsca na nocleg (bo mój smartphone ma zasięg Telstry i pobraną Wikicamp? Czy bardziej chodzi o fakt bycia jedyną kobietą w grupie, która na dodatek lubi mieć ostatnie zdanie? :). W każdym razie zawsze starałam się wyszukać coś ciekawego- nie za blisko drogi (żeby być trochę bardziej na odludziu), ale i nie za daleko (żeby nie dodawać zbędnych kilometrów), w miarę możliwości przy wodzie (rzeczka, strumień, jezioro) i oczywiście bez płacenia. Bez fałszywej skromności powiem, że prawie zawsze się udawało. 
Jadąc z parku narodowego Cape Arid w stronę Balladonii i pustyni Nullarbor trafiliśmy na spot rodem z amerykańskiego horroru. Niesamowite wrażenie dodatkowo spotęgowała wyboista droga prowadząca do owego homestead (wytrzęsło nam tyłki na maksa!)- powykręcane drzewa, szeleszczący busz i dziwne bramy obwieszone ubraniami- oraz czas przybycia- było tuż przed północą (tak, tak, w Australii nie powinno się jeździć po zmierzchu ze względu na wszelkie stworzenia wyskakujące z zarośli, zawsze jednak mieliśmy tyle aktywności w ciągu dnia, że potem trzeba  było nadrabiać. Na szczęście szutrowa szosa nie pozwalała na rozwinięcie prędkości większej niż 20 km/h, był więc czas zahamować przed kangurem-samobójcą). Homestead, czyli pusta, ale nie porzucona farma- udostępniona przejezdnym przez jakiegoś dobrego Ozziego- przywitała nas cicho i mrocznie. Kibelek i zbiornik na wodę na zewnątrz, w środku kuchnia z paleniskiem, "salon" i stylowe pokoiki- zakurzone kanapy, pajęczyny zwisające z sufitu, słowem idealna miejscówka na Halloween party, aż ciarki przechodzą po plecach. Również obejście domu przyprawiało o szybsze bicie serca- wieczór był piękny, księżycowy, a wtedy wszystko rzuca podejrzanie długie cienie. Chłopakom udzielił się klimat i stanowczo zaprotestowali przeciwko spaniu pod tym dachem (dwójka spędziła noc w samochodzie, dwójka na karimatach w salonie, mnie trafiło się łóżko). Prysznic z wiaderka, z nieodłączną asystą komarów i zupka chińska na kolację (po francusku- z jednego kotła). Nic nie straszyło, chociaż ja śpię jak kamień, nawet duch w okowach by mnie nie obudził.
Następnego ranka Nanambinia Station wyglądała już zupełnie zwyczajnie, do szybkiej ewakuacji skłoniło nas jednak potworne gorąco i roje much, nie pozwalające nawet na spokojne dokończenie śniadania. Zdecydowanie warto odwiedzić tę farmę- najlepiej po zmroku. Silne doznania gwarantowane!

Za dnia wygląda zwyczajnie, ale w nocy....

Prysznic na dworze

Klimatyczna kuchnia

Rozmowy o duchach- wczuwamy się w klimat

Takie obwieszone ubraniami bramy prowadzą do chaty...brrrrr...


2. Fowlers Bay Conservation Park- Australia Południowa




Fowlers Bay to malutka nadmorska wioska, zagubiona gdzieś pomiędzy wydmami południowego wybrzeża Australii, słynąca hmm.. właśnie z tych wydm i wybrzeża :) To także raj dla wędkarzy, wielu Australijczyków przyjeżdża tu zmierzyć się z bogactwem oceanu. W samej wiosce znajduje się oczywiście rozbudowana infrastruktura turystyczna (kemping, pole namiotowe, prysznice itp.), ale my- mając naszą terenową bestię i swoistą niechęć do uiszczania opłat za noclegi- postanowiliśmy pojechać kilka kilometrów dalej, aby mieć ocean, gwiazdy i plażę tylko dla siebie. Warto poszukać jakiegoś zagłębienia między piaszczystymi pagórkami, bo wieje niemiłosiernie (ale przynajmniej mogliśmy wysuszyć nasze rzeczy po niedawnej ulewie na Nullarbor). Cudowny wieczór- ognisko (trzeba się natrudzić, by znaleźć jakikolwiek opał), księżyc w pełni, szum fal.... bajka.
Być może wspominam to miejsce z takim sentymentem przez przygody, które nas tam spotkały. Poznaliśmy przemiłych lokalsów, którzy nie tylko dopompowali nam koła (do jazdy po piachu musisz spuścić trochę powietrza, a nam właśnie zepsuła się pompka, czy jak to się fachowo nazywa :), a  ponadto wskazali nam zatokę, gdzie można zobaczyć sea lions! Podchodziłam do tego sceptycznie (ile razy słyszałam "Idź tam! Będą delfiny"- i nie było nic..), ale tym razem... totalna niespodzianka!!! Zaciszna zatoczka, a na brzegu wygrzewające się foczki i ogromne lwy morskie. Wow! Jakoś udało się zejść po ostrych skałach na plażę i prawie godzinę baraszkowaliśmy w lodowatej wodzie z tymi ciekawskimi stworzeniami (tylko trochę obawiając się jednego groźnie wyglądającego samca). 
A popołudniu chłopaki postanowili przetestować możliwości naszej Toyoty- niewinna przejażdżka na wydmach skończyła się dwugodzinnym odgrzebywaniem zakopanego po maskę samochodu :) W każdym razie w Fowlers Bay nie można się nudzić!

Widok na nasze "pole namiotowe" z plaży

Lwy morskie...a i w tle również :)

Budzisz się, a tu taki widok...


Pompujemy koła na pobliskim kempingu


3. Chinaman Creek- Australia Południowa



Niektóre miejsca to ludzie. I tak jak mi już do końca życia Australia będzie się kojarzyć z Malou i Jaime (Francuz i Kolumbijczyk, z którymi spędziłam prawie 3 miesiące), tak Winninowi Conservation Park- świetny spot w drodze do Adelaide- zawsze będzie mi przypominał Doug'a Reilly, charyzmatycznego krzepkiego staruszka, wiecznie z fajką, opiekuna jednego z najprzyjemniejszych kempingów na naszej trasie. Doug wita się ze wszystkimi, oprowadza po swojej "hodowli" kangurów, pożycza kajaki i gawędzi. Arcysympatyczny człowiek.
Nad Chinaman Creek przyjechaliśmy o typowej dla nas porze- zbyt późno :) Okazało się, że nie możemy rozpalić tu ognia (park narodowy)- i jak teraz upieczemy nasze steki, o których myśleliśmy cały dzień? Na szczęście, na świecie jest pełno bezinteresownej dobroci- po krótkim rekonesansie Malou i Matteo wrócili z informacją, że możemy przygotować kolację na grillu u Dennisa i Toma- dwóch Ozzies, kumpli z dzieciństwa, którzy od kilkunastu lat właśnie tutaj spędzają każdy  wędkarski urlop. Zostaliśmy poczęstowani marynowanymi krabami i rybackimi opowieściami. Wieczór przy butelce wina trochę się przeciągnął, a przecież rano mieliśmy śmigać do Adelaide. Ambitne plany wyruszenia skoro świt spełzły na niczym. I to wcale nie z powodu bólu głowy- po prostu odkryliśmy, ile ten spot ma do zaoferowania! Wizyta na "fermie" kangurów, kąpiel w rzece, opłynięcie kajakiem Doug'a moczarów i poranek zleciał w świetnej atmosferze! Wspaniała miejscówka!

Co za upał!

Doug Reilly z fajką

Świetna przejażdżka kajakiem po okolicznych moczarach

Trochę wody dla ochłody!

Niesamowici Ozzies- Dennis i Tom- użyczyli swojej kuchni


4. Cooper Tom Camp- Nowa Południowa Walia



To, że wejdziemy na najwyższy szczyt Australii, było raczej oczywiste. Nikt natomiast nie spodziewał się odkrycia tak fantastycznego spotu praktycznie w centrum miasta! Jindabyne- bazę wypadową u podnóży Kosciuszko National Park- odwiedza każdy spragniony górskiego klimatu turysta. W środku miasteczka znajduje się również jezioro o tej samej nazwie. Aplikacja Wikicamp wskazała kemping nad jego brzegiem, w komentarzach ostrzeżenia "4WD only", "road extremaly eroded"... Faktycznie, sam zjazd nad jezioro- choć króciutki- jest stromy i wyżłobiony. Pewnie dzięki temu nie było tu żywej duszy, choć byliśmy tak blisko miasta. Zakochałam się w tym miejscu, spędziliśmy tu nawet dwie noce, co nie było naszym zwyczajem. Kilkadziesiąt metrów dalej odkryliśmy zacumowany stary kajak, idealny do eksplorowania jeziora. A jezioro...cudne! Kiedy wstawaliśmy przed świtem, zbierając się na wędrówkę, podniosła się mgła i cały nasz biwak nagle utonął w tajemniczej aurze. Woda ciepła (jak na Australię), z przyjemnością można zanurzyć się odmętach. A i dobrodziejstwa cywilizacji (sklepy, informacja turystyczna, kino) na wyciągnięcie ręki. Z chęcią zostałabym tam cały tydzień. 

To jest praktycznie centrum miasta!

Wieczór przy ognisku

Robimy pranie

Jezioro Jindabyne tylko dla nas

Nawet opuszczony kajak się znalazł


5. Wheeny Creek- Nowa Południowa Walia/Terytorium Stołeczne




Ostatnie trzy tygodnie mojego australijskiego roadtripa były chyba najbardziej wyluzowane (mimo wiszącego nad głową widma powrotu). Mknęliśmy chyżo przez Nową Południową Walię, a potem Queensland, wyszukując kempingi przy wodzie, bo tylko tak dało się przeżyć tropikalny zaduch. Każdy wodospad, strumień był nasz. Wheeny Creek to właśnie jedno z takich niepozornych miejsc, gdzie zawitaliśmy po wędrówce w Górach Błękitnych- spot położony jest dość blisko Sydney i czytałam o tłumach tam wypoczywających- my spotkaliśmy tylko jeden samochód. Od tego też zależy magia danego miejsca- głośni turyści potrafią zrujnować cały biwak. Zwykła polana w lesie, płytka rzeczka i gęsta ściana buszu na drugim brzegu- niby nic nadzwyczajnego w Australii, a nam ciężko było stamtąd wyjechać :) Nie zliczę, ile razy zażyłam "kąpieli" w wodzie zaledwie po kolana, Jaime rozbił swój namiot na małej plaży, a potem zdecydował jednak przespać się w hamaku. Zbudowaliśmy boisko do siatkówki i rozgrywaliśmy mecze przez ładnych parę godzin. Wieczorem obowiązkowe ognisko. Nie zamieniłabym tego na pięciogwiazdkowy hotel z basenem na tarasie. 

Odważni śpią w hamakach..

...które potem mogą służyć za siatkę do gry :)

Kocham strumienie i rzeki w Australii (zwłaszcza w tym upale!)

Francuskie śniadanie w plenerze



Comments

  1. Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.

    ReplyDelete

Post a Comment