Odrobina domu w podróży


Każdy, nawet najbardziej zbuntowany i oryginalny backpacker, pędzący nieustannie z jednego miejsca w drugie, stały bywalec najlepszej restauracji świata o nazwie "Street food", marznący w namiocie i pod lodowatym prysznicem- czasami potrzebuje odrobiny stabilizacji i komfortu. Dom jest ważny. A co zrobić, jeśli do własnego daleko? Mam to niezwykłe szczęście poznawać ludzi, którzy otwierają dla nas swoje drzwi... 
Pierwsze prawdziwie ciepłe domowe przyjęcie spotkało mnie już na początku mojej drogi. Przekraczając granicę Estonii z Rosją, zatrzymałam się w Narvie u rodziców mojej koleżanki z Irlandii. O estońskiej gościnności pisałam już tutaj, ale do dziś ją wspominam. Nadia i Władzik (i pies Atos) przywitali mnie z otwartymi ramionami. Były pyszne obiadki, polsko-rosyjskie rozmowy, wizyty na daczy i poznawanie dalszej rodziny. Cudownie się tam czułam! To był pierwszy miesiąc podróży, zostałam naładowana energią na kolejne!


Nadia i Władzik nad Bałtykiem

W najśmielszych snach nie przypuszczałam, że przyjdzie mi mieszkać w okazałej letniej willi, mieć własnego kierowcę, służącego i samochód do dyspozycji. Oraz przyjaciela, który pomoże we wszystkim i spełni każde życzenie. A tak właśnie przyjął nas Tarun- hinduski znajomy Miguela z Jodhpur. Byliśmy jego gośćmi przez prawie tydzień. Początkowo nie mogliśmy się odnaleźć w tej sytuacji. Jak np zrozumieć fakt, że codziennie przychodzi miły starszy pan, żeby pozmywać naczynia i nie możesz mu pomagać, bo to jest jego praca? Razem z Miguelem i Danielą (naszą chilijską towarzyszką w Indiach) cieszyliśmy się wszystkimi osiągnięciami cywilizacji. Miło dla odmiany spędzić dzień na kanapie oglądając HBO lub smażyć naleśniki na śniadanie. Tarun był nieoceniony- pomógł wysłać paczkę do Polski (omijając wszelakie meandry hinduskiej biurokracji), zabierał nas na wykwintne kolacje, gdzie mogliśmy popróbować czegoś więcej niż samosa i naan, a gdy szukaliśmy sposobu, jak najlepiej dostać się do miasteczka Jaisalmer na pustyni- pożyczył nam swoje auto. Byliśmy chyba pierwszymi turystami w Indiach z własnym samochodem (zabawna historia- Miguel prowadził, z powodu jego ciemniejszej karnacji, wszyscy uważali go za Hindusa. Bo jak to możliwe, że podróżujemy sami, bez wynajętego kierowcy :))???). 
Mimo kompletnie odmiennego podejścia do życia- Tarun nie mógł się nadziwić, jak można tak długo przebywać poza domem- zostaliśmy przyjaciółmi. Poznaliśmy jego rodzinę, spędziliśmy mnóstwo czasu na rozmowach i oddając się drobnym przyjemnościom (kino, masaż, rowery). Być może nie zwiedziliśmy Jodhpuru jak należy- wybraliśmy się tylko na lokalny market, obejrzeliśmy fort i pałac- bo tak nas cieszyła ta prosta domowa codzienność. Zresetowaliśmy umysły. 


Kolacja z Tarunem

Och, jak ja się cieszę, że pierwszego dnia w Birmie trafiłam na imprezę u mojego hosta z Yangoon. Rozmowy przy winie przeciągnęły się do rana, byłam zbyt zmęczona kolejnego dnia, żeby ambitnie zwiedzać, więc postanowiłam po prostu przejechać się słynnym circular train- trzeszczącą kolejką wokół miasta. W tym oto cudzie techniki poznałam Monikę i Michała- parę Polaków, którzy 9 lat temu wyemigrowali do Australii. Na podstawie ich przygód można by niezłego bloga napisać. O tym, jak próbowali szczęścia w Stanach z 400 dolarami w kieszeni (po opłaceniu pokoju zostało 50)- pomogli zupełnie obcy ludzie i udało się. O tym, jak skończyli studia (księgowość) w Perth, harując siedem dni w tygodniu, by wreszcie założyć swoją firmę. O tym, jak wyjeżdżają kilkanaście razy w roku, bo podróże- czy raczej nieustanne bycie w ruchu- to ich hobby. O tym, jak dostali się na prawdziwy trening zawodników sumo w Tokio, a w Hiszpanii na wręczenie pucharu FC Barcelona- wszystko dzięki uporowi, determinacji i pewnie odrobinie szczęścia. Mega otwarci ludzie, którzy są dowodem, że droga do sukcesu jest długa i wyboista, ale jeśli chcesz- to się uda!
I tak właśnie zaplanowałam trasę w Australii, żeby wylądować w Melbourne. Czuję się jak w domu. Polska gościnność jest najlepsza na świecie :). W końcu- po paru miesiącach w drodze- mogłam upiec ciasto czy ugotować zupę. Lubię nasze rozmowy, przesiadywanie w kuchni, wspólne imprezy w parku czy na plaży. Na weekend wybraliśmy się za miasto- krótka wędrówka w Dandenong Park i obowiązkowe barbecue :) Świetne jest to, że występujemy stadnie- co chwilę ktoś dołącza do naszej grupy. Melbourne znam tylko z pozycji rowerzysty- pożyczyliśmy super sprzęt od Moniki i Michała i tak zwiedzaliśmy city. Oczywiście, mogłabym zobaczyć więcej, bo Melbourne ma wiele do zaoferowania. Ciekawe, tętniące życiem miasto- ale mnie już zawsze będzie się kojarzyć z cudownymi ludźmi, z którymi spędzałam tu czas. 


Nasza ekipa z jednym Ozzie extra :)


 Robimy szarlotkę :)

 Dziewczyny w akcji

Paella- dzieło Miguela


Rowerem po Melbourne 


St. Kilda beach- najlepsze imprezy :)

















Comments