Co się wydarzyło w drodze do Melbourne?


Wsiadasz do auta z czwórką nieznanych ludzi. Przed wami 3500 km australijskich dróg i bezdroży. Przez kilka tygodni dzielicie tą samą niewielką przestrzeń. Jasne, że będzie dochodziło do zgrzytów- pięć osób to pięć pomysłów, jak zrobić jajecznicę ;). A jednak- roadtrip z Perth do Melbourne to jedna z najlepszych przygód i lekcji w mojej podróży. Co się wydarzyło po drodze?

Ludzie

Spotykamy się na parkingu we Fremantle. Kanadyjczyk, Francuz, Włoch, Kolumbijczyk i Polka. Nikt nikogo nie zna- ja widziałam się wcześniej tylko z Matteo- po serii dziwnych i niemoralnych propozycji, jakie dostałam po zamieszczeniu ogłoszenia na gumtree, oznajmiłam, że zanim z kimkolwiek gdzieś pojadę- chcę go przynajmniej zobaczyć. Ufff!!! Obawy nieuzasadnione na szczęście- nie trafił się żaden wariat (tylko same pozytywne świry). Malou i Matteo to młodziaki z working holiday visa. Pracowali tutaj już rok, objechali sporą część własnoręcznie przerobionym autem i wiedzą, jak się "kempinguje" w Australii. Jaime podróżował z namiotem przez Azję (trasa mniej więcej jak moja), a gadatliwy Kanadyjczyk Stephen jest po prostu na wakacjach. Minęło trochę czasu, zanim się "dotarliśmy"- roadtrip zbliża. Wspólne gotowanie (a nie jest łatwo, gdy w ekipie jest Włoch i Francuz:), codzienne rozbijanie obozu, wędrówki, ocean, natura, przygody... Razem przetrwaliśmy burzę na Nullarbor- pustyni, gdzie pada trzy dni w roku, a nam się trafiły dwa. Razem głaskaliśmy koalę, pływaliśmy z fokami w zatoczce i tłukliśmy się autem po wydmach i kamieniach (swoją drogą- samochód 4x4 to fenomenalna część podróży! Bez niego nie zobaczylibyśmy tylu niedostępnych i dzikich miejsc- nocowanie na plaży czy w buszu, gdzie nikogo nie ma....cudo!). Dobra ekipa- to podstawa!

Miejsca i przygody

Bardzo się cieszyłam, że trafił nam się kierowca, któremu się nie śpieszyło. Dzięki temu mogliśmy powoli odkrywać południową Australię, która- wbrew opiniom- wcale nie jest nudna. Miejsca na nocleg wyszukiwaliśmy za pomocą aplikacji WikiCamp- zawsze zostawaliśmy na darmowym kempingu. Prysznic z dachu auta, posiłki przygotowywane na kuchence gazowej, spanie w namiocie- opcja budżetowa, a przy tym najlepsza :) 

Z Perth do Melbourne jest prawie 3500 km. Krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Zaczęliśmy od Denmark, Albany, Esperance- ten region słynie z doskonałych winnic, których oczywiście nie omieszkaliśmy odwiedzić. Degustacja lokalnych trunków bardzo przypadła nam do gustu. Niestety, pogoda nie dopisała. Po 40-stopniowym upalnym Perth trafiliśmy na wietrzne, chłodne i deszczowe wybrzeże, które z tego powodu straciło nieco uroku. Plaże świeciły pustkami... tylko Malou był zadowolony, bo mógł poszaleć w wodzie na desce. Bo zapomniałam dodać, że jedziemy z całym sprzętem do kitesurfingu i rowerem. Chłopaki uwielbiają sport :) 

Winna degustacja

Kolejny przystanek to dwa parki narodowe- Cape la Grand i Cape Arid. Pierwszy sprawdzian dla naszego autka- do kempingu prowadzi tylko piaszczysta droga i kamienie. Ale miejsce cudowne- czujesz się jak na końcu świata. Śpimy w buszu, 10 metrów od plaży, nad ranem zbieramy ostrygi, których tu pełno- trochę gąbczaste, ale smakują! 
Wspinamy się na Frenchman Peak- ciekawą formację skalną z której rozciąga się przepiękny widok na ocean. Chłopaki praktycznie wbiegają na szczyt, robiąc po drodze setkę pompek. Ech, ta młodość ;) Później odwiedzamy Lucky Bay- pocztówkową zatokę, gdzie woda jest lazurowa, a kangury szczęśliwe :) 
Pokonanie tego odcinka zajmuje nam prawie 3 dni (czasami nie da się jechać szybciej niż 10 km/h- podejrzewam, że żaden normalny turysta się tu nie zapuścił). Trzy dni w buszu, z nieziemskimi zachodami słońca i dziką przyrodą. Ziemia jest sucha jak wiór, lasy spalone, a jednak wszystko tu żyje. Zdobywamy jeszcze Mount Raged, a wyjeżdżając z tego zapomnianego zakątka świata czeka nas niespodzianka- noc spędzamy w domu jak z horroru. To tzw. homestead- puste gospodarstwo z zawsze otwartymi drzwiami, gdzie można przenocować za darmo. Przyjechaliśmy tam późnym wieczorem, a w nocy wszystko wydaje się straszniejsze- powykręcane cienie drzew, stare fotele, pajęczyny w wannie, opuszczona kuchnia z paleniskiem. Niezły klimat!

Noclegi w buszu- tylko my, pająki i gwiazdy

Ostrygowa plaża


W tej podróży piękne jest to, że nigdy nie wiesz, co cię spotka. Przed nami Nullarbor- nizina, na której znajduje się najbardziej suchy punkt Australii. Obawialiśmy się o brak wody (zwłaszcza, gdyby znów przyszło nam do głowy zboczyć ze szlaku)- a tymczasem powitała nas ulewa roku. Sielankę przy ognisku i pieczenie kukurydzy zakłócił rzęsisty deszcz i burza z piorunami. Wtedy odkryłam, że mój namiot wcale nie jest wodoodporny :) Trzeba było się przenieść do sąsiada, na szczęście tylko na chwilę. Więcej deszczu nie pamiętam :)

Przed nami najdłuższa prosta droga- prawie 150 km bez zakrętu

Kempingowe życie

Bajkowa Lucky Bay

Dzień po ulewie zapamiętam na długo. Cudowny nocleg na wydmach przy pełni księżyca, ognisko i suszenie przemoczonych rzeczy. Nad ranem dopiero zobaczyliśmy, w jak pięknym miejscu nocowaliśmy. Fowlers Bay- klify, pustynia i błękitniusieńka woda. A w zatoce- lwy morskie i foki! Niesamowite- pół dnia spędziliśmy w lodowatej wodzie, bawiąc się z nimi. A to jeszcze nie koniec atrakcji- popołudniu Malou i Jaime postanowili przetestować możliwości naszego autka na wydmach. Nam wystarczyła szalona przejażdżka po plaży, więc zostaliśmy upichcić obiad. Pierwsza godzina, druga- chłopaki nie wracają. Oczywiście, sprawdziły się nasze najgorsze przypuszczenia. Najpierw pomagali komuś, kto utknął w piasku, a potem sami musieli się ratować. 15 minut zabawy, 2 godziny kopania :) 

Fowler Bay

Pływamy z fokami!

Autkiem po plaży

Australijczycy są mega pozytywni. Nie zawsze ich rozumiemy (akcent jest z kosmosu), ale "No worries mate!" zna chyba każdy. Kiedy zawitaliśmy do Winninowie Park- znaleźliśmy wspaniały nocleg nad rzeką i Doug'a Reilly- charyzmatycznego krzepkiego ozziego opiekującego się tym miejscem. A gdy na dodatek dwóch sympatycznych wędkarzy Dennis i Tom udostępniło nam swojego grilla do przygotowania kolacji- byliśmy w siódmym niebie. Zostaliśmy poczęstowani rzecznymi krabami marynowanymi w occie i paroma historiami z życia rybaka. Wieczór z butelkami wina, stekiem i warzywami przeciągnął się do nocy. Rankiem kąpiel w rzece i przejażdżka kajakami, które pożyczył nam Doug. Fantastyczna miejscówka!

Doug Reilly z nieodłączną fajką

Kolejnego dnia- cywilizacja! Docieramy do Adelaide- zwykle sennego miasta, ale tym razem mamy farta- właśnie odbywa się Fringe Festival, ulice tętnią życiem. Muzyka, sztuka, przedstawienia, pokazy. Każdy ma inny pomysł na wieczór- chłopaki idą zaszaleć, a ja spotykam się z Asią- moim hostem z CS- i jej ekipą. Uwielbiam trafiać na takich ludzi. W niedzielę zabieramy się z nimi (ja i Jaime) na wycieczkę rowerową po okolicznych winnicach- bardzo podoba mi się taki rodzaj pedałowania :) Australijskie wina są przepyszne, a w ciekawym towarzystwie smakują jeszcze lepiej. Degustacja, lunch w terenie, powrót pociągiem do centrum. Wieczór spędzamy w parku przy grillu (świetny kraj- barbecue wszędzie!) i dopiero późną nocą wyjeżdżamy z miasta.

Trzy Polki w winnicy

Super ekipa z Adelaide

Kucharze w akcji

Wspominałam już, że moi towarzysze podróży kochają sport? Oni nie chodzą, oni skaczą i biegają. Tyle energii musi gdzieś znaleźć ujście, a wizyta w Grampians National Park to świetna okazja. Już pierwszego dnia- ignorując znak "Szlak zamknięty"- próbowaliśmy się wspiąć na górę tuż za kempingiem. Przedzierając się przez chaszcze- przypominałam sobie rady udzielane mi przez znajomych z Perth ("uważaj, czego dotykasz i co podnosisz w buszu, pająki, węże, trujące rośliny, prawie wszystko jest niebezpieczne..."). W Australii nawet zbieranie opału na ognisko to skok adrenaliny- nigdy nie wiesz, co będzie pod gałęzią :) Jakoś przedarłam się przez las, ale pionowe skały to już za dużo. Wróciłam, chłopaki zdobyli szczyt. 
Przeszliśmy też piękny szlak Pinnacles- niezwykłe formy skalne, wąskie przesmyki i zapierający dech w piersiach widok. Słynna miejscówka dla wspinaczy. Absolutne must do w drodze do Melbourne.

 Szlak tędy nie prowadził

Pinnacles Trail

Po co iść szlakiem, kiedy można skakać i się wspinać?

I ostatni etap naszej wspólnej podróży- Great Ocean Road, czyli zawijana droga biegnąca nad brzegiem oceanu. Właściwie co kilka kilometrów znajduje się punkt widokowy, a jeden piękniejszy od drugiego. Powinniśmy spędzić tam więcej czasu, ale Kanadyjczykowi śpieszyło się do miasta (chyba już miał dość obozowego życia :). Odwieźliśmy go na przedmieścia, Matteo znalazł kolejny transport do Sydney, a nasza trójka pojechała jeszcze do Weribee National Park na weekend. Wędrówka w kanionie (z obowiązkową kąpielą w jeziorku), nocleg w środku olbrzymiego lasu i pożegnalne ognisko. Roadtrip dobiegł końca.

12 Apostels

Great Ocean Road

Słynna Bell's Beach (z filmu o surferach z Patrickiem Swayze)

Do wszystkich highlights mojej podróży (objazdówka po Mongolii, trekking w Himalajach, rejs w Tajlandii) mogę dopisać jeszcze jeden- roadtrip w Australii. To, co mnie spotkało- zdarza się tylko raz w życiu. Nie lubiłam tego kraju na początku- pierwszy tydzień był ciężki, nie wszystkie plany poszły, jak powinny. A teraz wiem, że tak miało być- dzięki temu poznałam cudownych ludzi, przeżyłam przygody i byłam w miejscach, o których nawet mi się nie śniło. Polubiłam kempingowe życie (nie spałam w namiocie od 10 lat!), aż dziwnie mi teraz, kiedy wieczorem nie ma ogniska. Oczywiście są niewygody, które trzeba znieść, jak np. zimny prysznic pod gołym niebem przy zacinającym wietrze. Ale to tylko dodaje smaku. I zbliża ludzi. Jestem pewna, że to nie ostatnia trasa w tym towarzystwie, jeszcze się spotkamy. Bo warto.

Roadtripowe smaczki

 Kierowca w stresie, ale właściciel auta się nie przejmuje

Widziałam koalę spacerującego przez busz!

 Matteo "pożycza" kapustę z pola

 Zabawy w piasku

Mycie naczyń- wersja backpackerska

Suszymy pranie

Woda z ogródka od gościnnego Australijczyka 

Będzie mi tego brakowało!

Comments