Wioski, których nie ma na mapie. Trek wokół Hsipaw.


Nie ma rzeczy niemożliwych, a strach ma wielkie oczy. Troszkę obawiałam się mojego samotnego trekkingu wokół Hsipaw (czy znajdę drogę, wioskę, nocleg i jak się dogadam)...Tymczasem trzy dni wędrówki bez przewodnika, tylko z narysowaną mapą - okazały się niezłą przygodą! No i w końcu byłam podekscytowana!

Hsipaw to jeden z ostatnich przyczółków północnej Birmy- tylko nieliczni zapuszczają się dalej w stronę granicy chińskiej. Miasteczko położone jest w dolinie i z tego powodu stanowi świetną bazę wypadową w okoliczne góry.  90% turystów przybywających tutaj wyrusza na kilkudniowy trekking. Ale i samo Hsipaw ma kilka ciekawostek do zaoferowania. Można wybrać się rowerem do pobliskiego wodospadu, popluskać w gorących źródłach czy odwiedzić pałac ostatniego księcia rodu Shan, którego historię zajmująco opowiada żona jego bratanka. Można spędzić leniwe popołudnie w ogrodzie Mrs Popcorn, delektować się pysznym sokiem u Mr Shake'a czy zjeść chińszczyznę w restauracji Mr Food'a. Bardzo podoba mi się ta prostota, nazwy mówią same za siebie. Jest jeszcze Mr Perfect, ale nie wiem, za co on jest odpowiedzialny ;) Jednym słowem - idealne miejsce na relaks.


Widok na Hsipaw z sunset hill


Gorące źródła  (no dobra, ciepłe, ale i tak miło)

Piękny wodospad za miastem


Po czterech dniach w mieście, kiedy zobaczyłam już wszystko, co chciałam zobaczyć, spróbowałam każdego shake'a, objechałam każdy zakątek rowerem i przywitałam spokojnie nowy rok- przyszła wreszcie pora na wyczekiwaną przygodę. Trekking!! Nie chcę brać przewodnika tym razem. Od zaprzyjaźnionych Polaków  (dzięki Monika i Michał!) wiem, co i jak trzeba zrobić. Na początku trzeba się wybrać do Mr Book'a...
O Mr Book'u czytałam już dawno. Człowiek- legenda w Hsipaw, uczynny starszy pan, który wie chyba wszystko o okolicy, interesuje się historią i płynnie rozmawia po angielsku. Ma swój sklepik z książkami naprzeciw poczty i właśnie tam trzeba się udać po informacje, jeśli zamierza się wybrać na samodzielny trekking. Ważne! Jeśli chcecie pozyskać sympatię Mr Book'a nie wspominajcie, że mieszkacie w hotelu Mr Charles'a (panowie chyba się nie lubią). Lub ponarzekajcie trochę na Chińczyków- Mr Book też za nimi nie przepada- a na pewno znajdziecie wspólny język :) Kiedy już zaprzyjaźnicie się z Panem Książką - zapytajcie o mapę. Kilka miesięcy temu pewna mieszkanka Izraela (a jakże! Oni uwielbiają trekking!) narysowała mapę swojej wędrówki po okolicy. Dziś ta kartka papieru służy pozostałym piechurom. Nie przestraszcie się- mapa jest trochę niewyraźna, w trzech językach  (angielskim, hebrajskim i Birmy), ale zaznaczone są na na niej najważniejsze informacje - gdzie i u kogo spać. Resztę dopowie Wam Mr Book. 
Pętla do przejścia jest zaplanowana na trzy dni, ale trek można spokojnie ukończyć w dwa, jeśli się komuś śpieszy.  Pierwszego dnia po czterech godzinach leniwego marszu docieram do słynnej wioski Pam Kham- tutaj zatrzymuje się większość wycieczek z przewodnikiem. Ja zostaję tylko na lunch, a potem idę dalej do Tan Sant (pisownia fonetyczna), tylko godzina dłużej, a wioseczka przyjemniejsza. Wszyscy mieszkańcy przyglądają się mi z ciekawością, a ja przypatruję się ich pracy- sortowaniu liści herbaty. Nocuję u rodziny Ko Sein w zupełnie luksusowych warunkach- osobny pokoik, materac i cztery grube koce. Nawet prysznic biorę - dwuletni synek właścicieli prowadzi mnie do punktu z wodą. Po chwili w to samo miejsce dociera para, którą minęłam na szlaku- Izraelczycy ;) Spędzamy razem wieczór przy kolacji. 
Drugi dzień to tylko 3,5 godziny spokojnego marszu polną ścieżką. Na mapie są zaznaczone jakieś skróty, ale z nich nie korzystam- już się nabłądziłam w krzakach w tej podróży. Zresztą główna droga jest na tyle malownicza i mało uczęszczana, że nie potrzeba mi większych wrażeń. W porze obiadu jestem już w Myn Loi- wiosce, gdzie zostaję na noc. Mam masę czasu na podpatrywanie wiejskiego życia,  a dzieje się sporo. Młodzi mnisi z klasztoru na wzgórzu umawiają się na piłkę,  dzieciaki nie odstępują mnie na krok (zwłaszcza po sprezentowaniu super długopisów z laserem- drobiazgi jeszcze z Polski ;), gospodyni szykuje posiłek. Popołudniu pojawia się pani Ma Oo Sar (wym. Meusa)- niesamowita staruszka, ni w ząb po angielsku, ale tak żywo zainteresowana tobą, że czujesz się jak w domu. Pokazuje swój zeszyt ze zdjęciami i podpisami osób, które tu gościły.  Pierwszy komentarz jest z 1998 roku! Cudowna kobieta. Wieczorem cała rodzina ogląda telewizję - birmański program to głównie pieśni narodowe. Śpimy w dużym pokoju na piętrze - na podłodze ja i Izraelczycy, w łóżku z moskitierą babcia z wnuczkiem. Wcześnie rano budzi nas odgłos wściekłego koguta za oknem (od czwartej!) oraz śpiewne modlitwy Meusy. Na śniadanie znów ryż i warzywa, zostawiam swoje zdjęcie i notkę w zeszycie babci i w drogę! 
Do Hsipaw jest tylko 12 km, można łapać stopa od razu, jak to robią Izraelczycy, ja jednak delektuję się wędrówką. Po trzech godzinach znajduję się na głównej drodze Mandalay- Lashio i dopiero wtedy macham ręką.  Zatrzymuje się ciężarówka, która raźno i wśród okrzyków zazdrości wśród pozostałych kierowców - dowozi mnie do miasta. 

Praktycznie

Trekking nie jest trudny absolutnie. Nie można się też zgubić,  wystarczy znać nazwy miejscowości, a każdy wskaże drogę.  Polecam niespieszną opcję 3-dniową.
Koszty noclegu i wyżywienia- 5000 kyat za dobę 
3 dni trekkingu kosztowały mnie 11 dolarów 
Bagaż można zostawić w hostelu w Hsipaw
Nocleg w Hsipaw (polecam Red Dragon)- 10 000 kyat po negocjacjach za pokój z łazienką 

Prysznic na drodze

A to moje miejsce na kąpiel 

Nieliczni piechurzy na szlaku

Cudowne birmańskie uśmiechy 

Nocleg w gospodarstwie

Komu długopis w prezencie?

Pani Ma Oo Sar- najbardziej gościnna staruszka pod słońcem 

Comments