Nad jeziorem Inle wiosłują nogami


Maszerujemy uliczkami Nyaung Shwe w poszukiwaniu bagażu zapodzianego gdzieś przez naszego przewodnika Johnnego (historia tutaj). Marudzę trochę, zmęczona jestem i po trekkingu marzę tylko o prysznicu. "Uśmiechnij się - żartuje M.- zabrałem cię w końcu do Wenecji".

Faktycznie, jezioro Inle ze swoimi kanałami, łódkami, domkami na wodzie troszkę przypomina włoskie miasto (a raczej jego azjatycką wersję). Głównym środkiem transportu są niezwykle długie chybotliwe long boats, które posiada chyba każde gospodarstwo domowe. Służą one do połowu ryb, przewozu wyrobów na targ, jako taksówki i obwoźne sklepiki. Podoba nam się tutaj. Już godzinna przejażdżka z miejsca, gdzie kończymy trekking do wioski po drugiej stronie jeziora sprawia frajdę. Nie można tego powiedzieć o naszych bębenkach, które doslownie pękają przy monotonnym turkocie silnika. Pamiętajcie o zatyczkach do uszu!
Co można robić nad Inle Lake? Oczywiście zwiedzać jezioro! Razem z naszymi zaprzyjaźnionymi Niemcami bierzemy łódkę na pół dnia. Tylko parę godzin, bo popołudniu wszyscy - oprócz mnie- mają porezerwowane autobusy, ale to w zupełności wystarcza. Nasz sternik zabiera nas rano z przystani (zimno!!! Konieczne ciepłe ciuchy!) i w blasku wschodzącego słońca przecinamy jezioro. Wycieczka polega głównie na odwiedzaniu miejscowych warsztatów i sklepów, dowiadujemy się, w jaki sposób powstają wyroby, a później oczywiście możemy je nabyć za ciężkie dolary. O ile pierwsza część jest ciekawa- widzimy długoszyje kobiety przy krosnach, obserwujemy proces pozyskiwania włókien z lotosu czy odlewania srebra- to już kolejny etap pt. "Zechciałby pan kupić kolczyki?" nas jakoś nie interesuje.  Zwiedzamy też klasztory i świątynie położone nad wodą, jednak dla mnie najciekawsze jest po prostu lawirowanie łódką po wąskich przesmykach i podglądanie codzienności zwykłych ludzi. Trafia nam się również pocztówkowy widok - słynni birmańscy rybacy wiosłujący jedną nogą (po to, by mieć wolne ręce, w których trzymają sieci). Nie mam pojęcia,  jak im się udaje zachować równowagę, stojąc jedną stopą na koniuszku łódki.  Niesamowite. 
Kolejnego dnia ruszam na podbój okolicy rowerem. Chcę dotrzeć do Indein- wioski, gdzie znajduje się ponoć najpiękniejsza pagoda w okolicy.  Jak to jest z tym "naj" to się jeszcze okaże - a mnie po prostu cieszy jazda. Mijam przydrożne chatki i osiedla, a wszyscy- dosłownie wszyscy- uśmiechają się,  machają lub krzyczą na powitanie (nie wiedzieć czemu na dzień dobry krzyczą bye bye ;). W Birmie spotykam najbardziej przyjaznych ludzi świata, nieskażonych jeszcze siłą pieniądza. Jeżeli pytają Cię o coś albo chcą pomóc - robią to bezinteresownie lub z ciekawości. Dzieci nie proszą o cukierki czy drobne, a chętnie pozują do zdjęć.  Zaskakują starsi ludzie mówiący po angielsku. Wszyscy chcą wiedzieć skąd jesteś i co robisz. Birma zmienia się szybko,  ale mam nadzieję,  że ta wszechobecna uprzejmość pozostanie bez zmian. 
Po 2 godzinach docieram do Indein. Szybki lunch w lokalnym barze i udaję się do świątyni. Najpierw trzeba przebyć długi korytarz straganów z pamiątkami, by w końcu znaleźć się wśród pięknych, na szczęście nie odrestaurowanych buddyjskich pagód. Przechadzam się chwilę, ale nie mam wiele czasu, bo już popołudnie, a do domu daleko (ciemno się robi przed szóstą). Nie chcę też wracać tą samą drogą. Najlepszym wyjściem jest przeciąć jezioro,  ale za przejazd wołają sobie 20 000 kyats! Zauważam parę wsiadającą do łódki, biegnę do nich i bez ceregieli pytam, czy zabiorą mnie na drugą stronę z rowerem (ważne jest, by działać błyskawicznie... kiedyś tak bez ceregieli wsiadłam do auta z Grzegorzem Markowskim i Perfectem, dopiero później zorientowałam się z kim jadę  :). Nie mają z tym problemu,  sternik kręci nosem, ale obiecane 5000 kyat załatwia sprawę. W ten sposób poznaję Ulli i Martina- sympatyczną starszą parę Niemców. Zatrzymujemy się jeszcze w Klasztorze Skaczących Kotów- który widziałam wczoraj- potem utykamy w wodnych zaroślach, by wreszcie dopłynąć do ich hotelu przy brzegu. Zapraszają mnie na piwo i rozmawiamy ponad godzinę. Łapiąc stopa zawsze można poznać ciekawych ludzi  ;) Do hostelu docieram po zmroku. 

Inle Lake praktycznie (1000 kyat= 70 cent)

Wycieczka łodzią pół dnia - 15 000 kyat, cały dzień 25 000
Rower- 1500 kyat/dzień 
Hostel- 10 000 kyat/osobę 
Bilet wstępu nad jezioro- 13 500 kyat (słyszałam, że można uniknąć, znajomi przechodzili późno obok budki, a panu skończyły się bilety  ;)
Bus do Yangon- 20 000 kyat (VIP)- 12 godz
Bus do Hsipaw- 16 000 kyat- 14 godz
Piwo w restauracji  (happy hours)- 1500 kyat

Kobieta z plemienia długich szyi

Chaty mieszkalne 

Parasolka na łódce się przydaje 

Zręczny rybak

Shwe Indein Pagoda

W Birmie warto pić piwo..zawsze można wygrać :)

Comments