W Święta powinno robić się to, co się lubi. Zajadać się uszkami, oglądać świąteczne filmy, wyjechać na narty czy po prostu posiedzieć z rodziną. A ponieważ na żadną z tych czynności nie miałam szans w tym roku- postanowiłam przynajmniej Wigilię spędzić, tak jak lubię spędzać czas. W górach z plecakiem...
Trasa z Kalaw nad jezioro Inle to chyba najpopularniejszy szlak w Birmie. 60 km w dwa lub trzy dni, droga przez doliny, tarasy ryżowe, wioski i pagórki. Bardzo chcieliśmy przejść tę trasę sami (jest to możliwe, w internecie można znaleźć relacje- a jakże!- Polaków z podanymi nazwami miejscowości, gdzie trzeba się kierować), ale nie udało nam się załatwić transportu dla naszych bagaży nad Inle. Każda agencja- słysząc, że chcemy zapłacić tylko za przewóz plecaków- odprawiała nas z kwitkiem. Cóż - biznes musi się kręcić. Spojrzeliśmy na to z dobrej strony- weźmiemy przewodnika, dowiemy się czegoś o życiu lokalnych plemion (a żyje ich tu kilka), poznamy nowych ludzi (bo wędruje się w grupie- taniej).
Obeszliśmy kilka agencji, porównaliśmy ceny i zdecydowaliśmy się na przewodnika z Johnny Excellent Trekking. Cena przystępna (45 000 kyat = 31 euro za 3 dni), na wszystkie pytania szczegółowe odpowiedzi, dobry angielski. Bierzemy! Na końcu przewodnik dodał "Acha, ja jutro idę z inną grupą, a Was weźmie mój starszy brat...też Johnny". W ten sposób trafiliśmy na Johnnego seniora, który.... ech, przeczytajcie sami...
Dzień 1 "Johnnego boli głowa"
Zbieramy się rano pod agencją. Ekipę mamy fajną i małą - para Niemców, Holender z Chinką z Hongkongu i my. No i Johnny w słomkowym kapeluszu i klapkach. Nie wygląda za dobrze, mówi, że boli go głowa. Na początku czeka nas podejście na punkt widokowy 1500 m, całe 200 m w górę. Trasa biegnie przez las deszczowy, po drodze mijamy kilka grup. Jedna z nich ogryza korę z drzewa, podaną im przez przewodnika. Nie wiemy dlaczego, ale boimy się spytać Johnnego (po pierwszym niepowodzeniu, gdy 5 razy żartobliwie spytałam JAK CZĘSTO wchodził na ten szczyt- odpowiedź zawsze brzmiała "Godzinę"- myślę, że Johnny potrafi odpowiedzieć tylko na standardowe pytania turystów- jak daleko do celu, kiedy lunch itp).
Na wzgórzu, pod wiatami, gdzie serwują obiad, siedzi juz masa ludzi. Nie przypominam sobie, żebym w Nepalu na słynnym Annapurna Circuit spotkała tylu wędrowców w jednym miejscu! Niewątpliwy znak, że trzeba się śpieszyć, bo za kilka lat Birmę zaleje fala przybyszów spragnionych "autentyczności".
Zajadamy się ryżem, sałatką z avocado i chlebkiem chapatti. Jedzenie w Birmie jest bardzo monotonne niestety. Właściwie codziennie jem shan nooddle, czyli zupę z makaronem. Johnnego ani widu ani słychu. W końcu udaje się go złapać do wspólnego zdjęcia.
Po drodze zatrzymujemy się jeszcze kilka razy na przekąski i herbatę. W końcu docieramy do klasztoru, gdzie mamy nocować. Warunki super! Materace, koce, prysznic ze studni, ale jest. Mali mnisi grają w piłkę nożną przez siatkę. Obok sklep, a w nim Myanmar beer- idealne do pysznej kolacji. Johnnemu chyba już przeszedł ból głowy albo się kuruje miejscowymi trunkami, bo widzimy go w końcu radosnego i rozgadanego. Szkoda, że nas nie zaprosił na to przyjęcie. Obiecuje nam, że jutro będzie "very special day"- w końcu to Wigilia. Z tą nadzieją zasypiamy.
W klasztorze
Dzień 2 "Johnny pokazuje nam krzak"
Czytaliśmy recenzje, jaki to wspaniały kawałek świata mamy właśnie szansę przewędrować, jaka to niepowtarzalna okazja przyjrzeć się z bliska życiu i pracy birmańskich plemion i ilu ciekawych rzeczy można się dowiedzieć po drodze. Hmm, zapewne to wszystko prawda- pod warunkiem, że twoim przewodnikiem nie jest Johnny. Jego aktywność podczas dzisiejszej wędrówki ograniczyła się do pokazania nam krzaka herbaty, a później suszonych liści tegoż naparu. Dowiedzieliśmy się też, że najlepsze listki idą oczywiście na sprzedaż, a gorszy sort zostaje dla rodziny. Od razu poczuliśmy się wyróżnieni, bo właśnie te zeschnięte liście piliśmy od wczoraj. A więc traktują nas jak członków rodziny :)!!!
Wędrówka nie jest skomplikowana, a krajobrazy cieszą oko (i są takie trochę.. polskie). Słońce nieźle przygrzewa, ale ciepłe ciuchy też się przydają, bo poranki i wieczory są już mroźne. W końcu to birmańska zima. Dziś nocujemy w domu, ale jest w błędzie ten, kto spodziewa się obcowania z lokalną społecznością - to raczej prosty, przydrożny hostel niż homestay z prawdziwego zdarzenia. Oglądamy piękny zachód słońca z pobliskiego wzgórza, wypatrując pierwszej gwiazdki. Wieczór miał być specjalny, ale Johnny oznajmia nam, że nie mógł znaleźć drewna na ognisko. No nic, wigilijny czas umilają nam dwie butelki rumu Myanmar i opowieści Miguela o jego przygodach z pewnym mnichem z couchsurfingu :) Powiedzmy...nazbyt przyjaznym.
Tarasy ryżowe
Papryczka chilli
Ekipa na szczycie
Dzień 3 "Johnny chyba nas nie lubi"
Wstajemy skoro świt, to ostatni dzień naszej wędrówki. Nie wszystkim posłużył rum- Niemiec Christian cierpi katusze, a iść trzeba. Na szczęście tylko parę godzin, po przejściu małego pasma górskiego docieramy do jeziora. Johnny po lunchu pakuje nas do łódki, myślałam, że płynie z nami, ale on z brzegu już macha ręką na pożegnanie. Cóż, rozwiązało to przynajmniej kwestię niezręcznej ciszy przy napiwku, którego nie zamierzaliśmy mu dać. Dopłynęliśmy do miasteczka Nyaung Shwe, gdzie miały czekać bagaże. Mój i Miguela był z nami na łódce, ale para z Hongkongu nie mogła znaleźć swojego. Straciliśmy 2 godziny szukając walizek... do Johnnego nie szło się dodzwonić. Ech, pierwszy raz poczułam szczerą chęć wystawienia komuś opinii na tripadvisor :) I zrobiłam to.
Teraz wspominam to z uśmiechem. Były oczywiście plusy tego trekkingu - piękne widoki, udana grupa, wspólna Wigilia, przemili ludzie. Polecam jednak zrobić tę trasę bez przewodnika. Jest to możliwe, wystarczy znać nazwy wiosek. Zresztą, każdy spotkany rolnik wskaże drogę. Nocować można w klasztorach (za drobny datek) lub w gospodarstwach, jeśli nie straszny wam język migowy...po angielsku będzie ciężko. Ale za to jaka przygoda! Niestety, nie da się uniknąć tłumu turystów - to niezwykle popularny szlak, zwłaszcza w sezonie.
Kolejny trekking robię sama- szczegóły wkrótce.
Kolejny trekking robię sama- szczegóły wkrótce.
Gdyby nie Johnny cały trekking nie miałby wspaniałego kolorytu, były taki sam jak setki innych :-P. Chyba założę jego fanklub. Tumiwisiszm i bylejactwo w pełnej krasie ... to już jest nie byle jaka sztuka :-D
ReplyDeleteaaaaa i jeszcze cytat, który mnie szczerze rozbawił:
"Dowiedzieliśmy się też, że najlepsze listki idą oczywiście na sprzedaż, a gorszy sort zostaje dla rodziny. Od razu poczuliśmy się wyróżnieni, bo właśnie te zeschnięte liście piliśmy od wczoraj. A więc traktują nas jak członków rodziny :)!!! "
Hahah.. tak, Johnnego zapamiętam na długo... ale chyba jednak wolę profesjonalistów ;)
ReplyDelete