Moja ulica w Kantonie


No i zostałam sama... Miguel smaży się gdzieś na filipińskich plażach, a ja mierzę się po raz drugi z chińską rzeczywistością. Nie jest łatwo- od samego początku czekały mnie nie zawsze miłe niespodzianki. Już na granicy skonfiskowali mi jabłka (najwyraźniej owoce z Hongkongu stanowią poważne zagrożenie dla Chińskiej Republiki Ludowej :)
Wydajność łączy internetowych to jakieś nieporozumienie (zwłaszcza po superszybkiej Japonii). Mój zabookowany wcześniej hostel okazał się fikcją i musiałam szukać czegoś na miejscu. Na szczęście przypadkowy przechodzień użyczył telefonu, pracownik banku połączył z internetem, a jakiś młody Chińczyk wskazał drogę (bo oczywiście znów jestem zagubiona). Ale nie daję się! Zresztą, jak mówi jedno z moich ulubionych powiedzonek "W końcu wszystko się ułoży. A jeśli jeszcze się nie ułożyło- znaczy, że to nie koniec". 

Jestem w Guangzhou (czyli dawnym Kantonie). Cieszę się, że właśnie tutaj zaczynam moją kolejną podróż po Państwie Środka, bo to troszkę inne miasto. Niby chińskie, a jednak mówią po angielsku. Niby Chiny, a jednak nie ma tłumów. I te piękne dzielnice, czasem tak europejskie...dobre miejsce, żeby powoli z powrotem zanurzyć się w "chińskości", bez skakania na łeb na szyję.
Spędziłam 3 dni w Kantonie. Zwiedzania jest mnóstwo. Piękne parki, kolonialna dzielnica Shamian Island, Góra Białych Obłoków, pięknie oświetlony deptak wzdłuż Pearl River, strzelista Canton Tower. Nie chcę o tym pisać, bo wszystkie informacje możecie znaleźć w internecie (np.tutaj- ciekawy blog). Chcę napisać o mojej ulicy. W Chinach tu właśnie toczy się życie. Czasami wszystkie sprawy można załatwić nie schodząc z chodnika. Tutaj zjesz pyszny smażony makaron prosto z patelni, tam na malutkim krzesełku przyjmuje fryzjer, za bramą siedzi krawcowa, która zszyje twoje portki za 5 juanów. Na rogu grupa mężczyzn gra w kości (lub coś podobnego, nie mam pojęcia niestety), ktoś inny pastuje buty, robi kserokopie, grilluje dziwne szaszłyki na ogniu (też ciężko zgadnąć, co to takiego).  Ulice tętnią życiem i prawie nigdy nie śpią. W nocy lepi się pierogi na śniadanie dnia następnego, Chińczycy transportują jakieś pakunki (to też jedna z tajemnic- co oni tak wiecznie przenoszą??). Niektóre ulice są brudne, inne wysprzątane, jedne wąskie, drugie szerokie, bywają otwarte lub ukryte w zaułkach- ale każda żyje. A być częścią tego hałaśliwego, upalnego, innego świata to jeden z najciekawszych momentów podróży...

 Pani kucharz w akcji

Hazard uliczny kwitnie

Po raz kolejny łatam spodenki :)

Mój fryzjer- naprawił co Mongolia popsuła ;)

Comments

  1. Super. To zupełnie inny świat. A ja pospacerowałam po naszych Tatrach. Dostojnie - bo tak chodzą po górach starsze panie.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Krysiu to jedź do Japonii...tam też piękne góry i wszyscy tacy dostojni :) pozdrawiam serdecznie!

      Delete
  2. Ile taki fryzjer? Moze sie udam do niego, good job zrobil :)
    Ewa

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ewcia 50 juanow i prawie 2 godziny totalnego skupienia :) chyba byłam jego najważniejszym klientem w życiu ;)

      Delete

Post a Comment