Cztery dni w Tybecie


Jestem chyba w czepku urodzona. Miało mnie tu nie być, a jeśli już to raczej samotna wędrówka. Tymczasem spędziłam cztery dni w Tybecie (tylko cztery!) w towarzystwie niesamowitych ludzi. Kolejny trekking (wiem, wiem, to już się nudne robi ;) po najodleglejszych szlakach Chin. Dalej się nie da pojechać.
Na początku kilka słów wyjaśnienia. Wielu ludzi kojarzy tę część świata z modnymi niegdyś hasłami "wolność dla Tybetu" i faktycznie- Tybetańczycy chcą być niezależni (przywódcą Tybetu na uchodźstwie jest Dalajlama). Rząd chiński uparcie traktuje ów region jako swoją własność, więc bardzo często dochodzi tu do zamieszek skierowanym przeciwko władzy i na tle religijnym (Tybetańczycy są buddystami).
Wstęp do Autonomicznego Regionu Tybet (TAR) ze stolicą w Lhasie jest bardzo utrudniony. Żeby tam wjechać potrzebujesz mieć pozwolenie, być częścią grupy zorganizowanej (z kierowcą, przewodnikiem itp.). Wszystko to  zwiększa ogromnie koszty. Dodatkowo w tym roku zamknięto granicę z Nepalem, co praktycznie zupełnie pozbawiło sensu moją podróż tam (taki był pierwotny plan- dostać się do Nepalu Autostradą Przyjaźni biegnącą między tymi dwoma krajami...). Więcej informacji na tym fantastycznym blogu.
Na szczęście Tybet to nie tylko TAR (chociaż tak twierdzą Chiny). Tibetan Plateau to obszar sześciokrotnej powierzchni Niemiec zahaczający o prowincje Yunnan, Gansu, Sichuan i Qinghai. Tybetańskie regiony Kham i Amdo są otwarte, bez specjalnych obostrzeń. Postanowiłam tam pojechać i tak właśnie znalazłam się w Feilai Si- ostatniej chińskiej wiosce.



Dzień 1

Zaczynamy w Feilai Si. Jest nas siódemka. Jeszcze w Shangri-la poznałam Izraelczyków (Ofer i Omri- ojciec i syn) wybierających się w te strony. Później dołączyła Maja, Paz, Lilah i Amit. Mówiłam, że chyba cały Izrael przyjechał do Chin na wakacje :) Pierwszy raz mam styczność z tą nacją. Jacy oni są przywiązani do swojego jedzenia! Ofer zabrał nawet słoik tahini (pasty sezamowej) i chałwę z Izraela. Pyszności!
Z Feilai Si trzeba się dostać busem do Xidang, skąd prowadzi szlak do naszej wioski w górach. Rano znajdujemy kierowcę, który dowozi nas do bramy głównej. Oczywiście- jesteśmy w Chinach- więc za wstęp "w góry" trzeba zapłacić. Pierwszy sukces! Mimo, że nie jestem najmłodsza w grupie, udaje się kupić bilet studencki!!! (reguła- nigdy nie negocjuj z panią z okienka- ona na dzień dobry cię nie lubi. Ja pokazałam mój polski dowód panu od bramy- uśmiech + sugestywne "This is student card..from POLAND" zadziałały!). Zamiast 230 juanów płacę 120 :)
Yubeng to tybetańska wioska ukryta w górach (3226 m), do której dostać się można tylko pieszo lub na osiołku (tak mówi przewodnik- nieprawda, widziałam tam auto). Drałujemy pod górę, stromo, robimy masę przerw, bo nie wszyscy dają radę. Podpieram się bambusowym kijem, który dostałam od schodzących Tybetańczyków (zobaczyli mój plecak i uznali, że potrzebna mi pomoc :). Po drodze znajduje się kilka chat, gdzie można posilić się smażonym ryżem lub wypiekanym chlebem. Ceny schroniskowe (czyli drożej). Niestety, chmury blokują nam piękne widoki- jesteśmy ponoć otoczeni sześciotysięcznikami, ale tego nie widać. Po mniej więcej sześciu godzinach  docieramy do Górnego Yubeng, gdzie nocujemy (jak się potem okaże, to będzie nasza baza przez kolejne dni- stąd robimy dzienne wycieczki). Warunki całkiem niezłe- oprócz chińskiej brudnej toalety- ale jest gorąca woda, słabe wifi, udaje się nawet zdobyć podgrzewane prześcieradło. Zjadamy wegetariańską kolację (smaczniej i taniej), a potem zaczyna się cold polish izraeli wifi party :)

 Mnisi na szlaku

Trasa jest bardzo dobrze oznaczona

 Ja, ojciec i syn

Yubeng Górny- nasza baza

Polsko- izraelska impreza

Dzień 2

Dziś ruszamy zdobyć Glacier Lake- jezioro lodowcowe powstałe z wód spływających z gór. Mapa pokazuje niecałe 6 km do celu, ale musimy wejść na wysokość 3900 m. W tych warunkach ciężej się już oddycha, ale powolutku pniemy się w górę. Zabawne- na Fuji (3776m) zabrałam ze sobą masę energetycznych przysmaków, tutaj wspinam się prawie 200 metrów wyżej z jednym snickersem :). Pogoda nie rozpieszcza- burzowe chmury wiszą nad nami i rzeczywiście- po zdobyciu szczytu schodzimy w siąpiącym deszczu... Jezioro jest piękne, założę się, że byłoby jeszcze piękniejsze w pełnym słońcu. Droga do niego zajmuje nam 4,5 godziny, powrotna w dół ok. 3. Zatrzymujemy się na lunch w połowie trasy (a dokładnie po zejściu ze szczytu), trzeba się też trochę wysuszyć. Udany trekking, mimo niepogody. Wieczorem świętujemy przy zimnym piwku (choć ziąb za oknem). 

Całą noc padało, droga zmieniła się w grząskie bajoro

 Kuchnia polowa na szlaku...

...i pyszny smażony ryż

"Góra jest święta, zachowaj ciszę" :)

 Glacier Lake 3900 m

Widać lodowiec! Chociaż trochę!

Dzień 3

"Taaashi daaalei"- tradycyjne tybetańskie pozdrowienie rozlega się na szlaku. Maszerujemy dziś do Świętego Wodospadu. Każdy mijany wędrowiec wita nas uśmiechem- niesamowici są ci ludzie. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się pojechać w głąb Tybetu. Yubeng- mimo, że wysoko w górach- nie jest tak odległy, jak bym chciała. Dziś krótsza wędrówka, po sześciu godzinach jesteśmy już z powrotem. Wodospad jest ogromny i lodowaty...Nie widziałam tego na własne oczy, ale James- spotkany Anglik- opowiadał o tybetańskich kobietach kąpiących się w tym świętym dla nich miejscu. W ogóle znajdujemy się w okolicy, gdzie często pielgrzymują mieszkańcy Tybetu. Tutaj stoi majestatyczna Kawa Karpo (chińska nazwa Meili Shan 6740 m)- jedna z najświętszych gór dla Tybetańczyków, nigdy nie zdobyta. Jaka szkoda, że nie możemy zobaczyć jej w pełnej krasie... Taka już moja niedola z tą niepogodą...
Wieczorem w schronisku robi się tłoczno, kolację jedzą jacyś spóźnieni wędrowcy. Pożyczamy gitarę od jednego Chińczyka i brzękamy- ja harcerskie hity, a James przeboje Beatlesów :)


Świnia w Tybecie

Pielgrzymi

Święty Wodospad


Dzień 4

Pora wracać do cywilizacji (tzn. do innej cywilizacji :). Jeszcze przed wyruszeniem z Feilai Si zarezerwowaliśmy kierowcę z Ninong- wioski na końcu naszego szlaku. Tymczasem mieszkańcy Yubeng straszą nas, że po tych deszczach droga do Ninong jest niemożliwa do przejścia i niebezpieczna... Hmmm, zasięgamy opinii u kilku źródeł i decydujemy się na ryzyko. Zresztą, jakoś nie chce nam się wracać tą samą trasą i to jeszcze pod górę. W końcu świeci słońce, a droga okazuje się przepiękna, najlepsza część naszej wędrówki! Schodzimy w doliny głębokim kanionem, a w dole huczy Mekong. Rzeczywiście, w deszczu mogłoby być nieciekawie, momentami ścieżka ma metr szerokości, z jednej strony skała, a z drugiej przepaść. Serce podchodzi do gardła, ale jednocześnie odczuwamy taką radość, że tu jesteśmy, że w takim składzie, że udało się przejść. Kilka razy tylko wymyka mi się hebrajskie semmek ("cholera!" lub może "ku..wa!"), kiedy buty ślizgają się na kamieniach. 
Wreszcie na dole. Kierowca już czeka, a my szukamy Omriego, który zagalopował się na szlaku i poszedł dalej. W końcu w całkiem radosnym nastroju wracamy do Shangri-la. Umawiamy się na spotkanie w Izraelu (maj 2017). Bardzo ciekawi ludzie, z pasją, uwielbiam takich spotykać na mojej drodze. Jeszcze się zobaczymy. 

To tylko odrobina Tybetu i wiem już, że chcę więcej... Chcę znaleźć taką zagubioną w górach wioskę, poznać prawdziwy kraj, ludzi, zwyczaje. Kiedyś... a tymczasem pędzę z powrotem przez Yunnan, żeby zdążyć za parę dni na samolot. Już w sobotę Kuala Lumpur, znajomi, chwilka na odsapnięcie, a potem Nepal!

Info praktyczne- koszty 4-dniowego trekkingu

Bilet wstępu- 120 RMB
Bus do Xidang- 20 RMB
Bus do Shangrila- 100 RMB
3 noclegi- 75 RMB
Jedzenie i piwko- 246 RMB

Razem= 561 RMB= 79 euro

W dolinie Mekongu

Moja izraelska ekipa


Comments

  1. Po Bajkale, Japonii zazdroszczę Ci teraz po raz trzeci. Dotarłaś w rejony Chin, które dla mnie są wyjątkowe i od razu wpakowałaś się w doliny otoczone dziewiczymi sześciotysięcznikami. Tak, tak wszystkie te sześciotysięczne szczyty, które tak skwapliwie ukrywały się przed waszym wzrokiem dały się poznać jako wyjątkowo nieprzystępne również podczas bardziej "organoleptycznych" prób ich poznania ... a mówią, że góry to tylko kupa kamieni połączonych lodem i przykrytych śniegiem. Ciekawe co na to siedemnastu członków japońsko-chińskiej ekspedycji, która w całości została pochowana pod lawiną podczas zdobycia świętej góry. Bardzo złośliwe i okrutne, zwłaszcza dla bóstw Buddyzmu.
    Chiny pełne są pięknych, często dziewiczych jeszcze, sześciotysięczników. Niektóre, tak jak Chomolhari, wyrastają wprost z płaskowyżu zdając się być "na wyciągnięcie ręki" a w bezpośrednim kontakcie mocno bronią swych tajemnic i szczytów - monumentalne paralele natury (podobno martwej) dla ludzi (poodbno to natura ożywiona) monumentalnych w swej duchowości.
    Bardzo inspirujący wpis. Skłania do poszperania i poczytania na ten temat, Dzięki Renia! ;-)

    ReplyDelete
  2. Tybet...i Chiny też są niesamowite i tajemnicze.... Czasu brak, by odkryć wszystkie sekrety....
    Skąd Ty masz taką wiedze Sebciu? Podziwiam...

    ReplyDelete

Post a Comment