Xian, Terakota i Huashan- nie nudzimy się!


Dlaczego Armia Terakotowa- nazywana ósmym cudem świata- rozczarowuje i ile schodów trzeba pokonać, żeby wejść na świętą górę Huashan? Na te pytania znam już odpowiedź po czterodniowym pobycie w Xian...

Najpierw słów kilka o podróży. Do miasta docieramy z jednodniowym opóźnieniem. Jeszcze na dworcu w Pingyao dowiadujemy się, że pociąg będzie o 3 w nocy zamiast po północy. Przyjeżdża o 5 nad ranem. Wykończeni zasypiamy twardo na naszych pryczach z nadzieją, że dojedziemy do Xian w południe. Złudzenia:) Lokalne podtopienia powodują, że pojazd przemieszcza się jakieś 20 km, po czym staje na godzinę. I tak cały dzień- 17 godzin w podróży. Ze zdumieniem obserwujemy, że Chińczykom to wcale nie przeszkadza! W Polsce już dawno rozpętałaby się awantura połączona z natarczywym wypytywaniem konduktora "Daleko jeszcze??". Tutaj kompletny spokój, pasażerowie zajadają swoje nuddle jakby nigdy nic :) Poddajemy się nastrojowi. Mamy czas. To w końcu Azja.

Pierwszy dzień w Xian poświęcamy na wędrówki po mieście- trzeba rozchodzić te długie godziny siedzenia w pociągu. Zwiedzamy gwarną dzielnicę muzułmańską i bazar otaczający jeden z najstarszych meczetów w całym kraju (do którego przez gąszcz uliczek nie mogliśmy trafić). Ze względu na swoje położenie na Jedwabnym Szlaku (łączącym niegdyś Chiny z Cesarstwem Rzymskim) w Xian żyje liczna grupa chińskich muzułmanów Hui. Odwiedzając ich enklawę przenosisz się do innego świata- świata dziwnych przypraw, kolorowych strojów-piżam, słodkiej chałwy i pikantnych smakołyków na patyku niewiadomego pochodzenia. Hałas i tumult przytłacza, ale warto tam pospacerować choćby przez chwilę.
W Xian znajdują się najlepiej zachowane mury miejskie, pochodzą z czasów dynastii Ming i okalają całym obwodem stare miasto. Można wejść na nie przez jedną z czterech bram (płn, płd, wsch, zach)- a najlepszym sposobem na zwiedzanie jest przejażdżka rowerem, maszerowanie na piechotę w prażącym słońcu jest zbyt wyczerpujące. Wzięliśmy rowery na 2 godziny, co ledwo wystarczyło na objechanie murów dokoła i dwie przerwy na piwo (bywają takie dni w Chinach, że piję więcej piwa niż wody, na szczęście niskoprocentowego, chociaż Miguel i tak twierdzi, że jestem junkie- ale czasem zimne piwo to jedyne, o czym marzysz :). Brama południowa pozostaje otwarta najdłużej i to właśnie tam przychodzą ludzie podziwiać zachód słońca. Tak zrobiliśmy i my. Oddaliśmy rowery i zostaliśmy aż do wieczora.


Targowisko w muzułmańskiej dzielnicy


Mury miejskie Xian


Brama Południowa

Kolejnego dnia postanowiliśmy zmierzyć się z legendą- udajemy się za miasto zobaczyć słynną Armię Terakotową- jeden z głównych celów odwiedzin milionów turystów przybywających do Chin (oj dadzą nam się te miliony we znaki!). Historia tego miejsca jest niesamowita- zaledwie 40 lat temu (1974 r.) ubogi rolnik Yang Xinman kopiąc ziemię pod budowę studni dokonał niezwykłego odkrycia. Głęboko pod powierzchnią ziemi 6-tysięczna armia żołnierzy wykonanych z terakoty (wypalonej gliny) strzegła grobowca cesarza Qin Shi. Władca, zwany Pierwszym Cesarzem Chin, poświęcił trzydzieści lat swojego panowania i życie kilkuset tysięcy ludzi na zbudowanie olbrzymiej armii mającej go chronić i zapewnić władzę po śmierci. Pomijając to szaleństwo był światłym przywódcą- zjednoczył podzielone królestwo, rozkazał budowę Wielkiego Muru, zreformował pismo i prawo. Po śmierci spoczął w grobowcu, gdzie wraz z nim pochowano również jego bezdzietne konkubiny. Sarkofag zabezpieczony został szeregiem samozwalniających się pułapek i klątwą, której do dziś obawiają się Chińczycy (może dlatego wciąż nie wydobyto wszystkich skarbów). 
Zwiedzanie najlepiej rozpocząć od małej sali kinowej, gdzie możemy obejrzeć krótki film o historii znaleziska, następnie przechodzimy przez trzy baraki mieszczące wykopaliska. Największe wrażenie robi hala nr 1- tam znajduje się główna część Armii, niekończące się szeregi żołnierzy wykonanych z niezwykłą precyzją. Odkryto, że nie żadna twarz nie wyraża tej samej emocji, każda jest inna. Doliczono się także 24 rodzajów wąsów, nawet konie wyglądają jakby dopiero przestały galopować- wszystko to świadczy o wybitnym kunszcie rzeźbiarzy. Znając historię powstania rzeczywiście Armia Terakotowa robi wrażenie, tysiące posągów i figur, prawdopodobnie drugie tyle czeka wciąż na odkrycie...a jednak będąc tam odczuwa się pewien niesmak i rozczarowanie. Chyba jednak spodziewałam się większych wzruszeń. A może w odczuwaniu pozytywnych emocji skutecznie przeszkodziła mi inna armia- małych ludzików z aparatami. Rozumiem, że każdy chce to zobaczyć na własne oczy, ale spacerowanie gęsiego w gęstniejącym tłumie, daleko od eksponatów (rzeźby znajdują się w dołach, nie widać ich dobrze zza barierek , a za widoki ze specjalnej platformy oczywiście trzeba dopłacić) mija się z moją definicją przeżywania sztuki. Warto znać historię Terakotowej Armii, ale czy warto ją zwiedzić? Ja drugi raz już tam nie pojadę.


Armia cesarza Qin Shi

 Prace archeologiczne wciąż trwają

Armia rozczarowuje...

Chiny to bardzo towarzyski kraj, nigdy nie dadzą ci odczuć, że jesteś samotny. Na ulicy, w świątyniach, w kolejkach, w toalecie- wszędzie tłumy ludzi :) Kiedy planowaliśmy z Miguelem wejście na górę Huashan, aby obejrzeć wschód słońca, przez głowę nam nie przeszło, co nas czeka. Ale po kolei...
W piątek zostawiamy połowę naszego bagażu w hostelu i z lekkimi plecakami ruszamy autobusem do podnóża mistycznej Huashan- jednej z świętych gór taoizmu. Góra ma pięć wierzchołków, z których największy- południowy- mierzy 2155m. Plan jest prosty- wejść na szczyt, przenocować, obejrzeć wschód słońca i kolejnego dnia wrócić do Xian. Autobus dowozi nas pod bramę zachodnią i stąd rozpoczynamy wędrówkę (to najlepsza opcja- szlak wiedzie dość łagodnie pod górę, dopiero po 2 godzinach zaczynają się schody- i to dosłownie! Na szczyt trzeba się wdrapać po setkach kamiennych stopni, niektóre o nachyleniu 90 stopni!). Zabraliśmy minimum rzeczy, a i tak jesteśmy jedynymi turystami z tak wielkimi plecakami :) Po drodze mijamy sklepiki, główną przekąską wydają się być świeże ogórki przechowywane w wodzie. My bierzemy piwo (po 20 minutach marszu!)- upał nieznośny, ociekamy potem, plecaki wrzynają się w ramiona. Na szczęście widoki rekompensują ból, trasa jest niesamowita, ścieżka wiedzie wśród pionowych jasnych ścian i masy zieleni. Po 4 godzinach docieramy na Wierzchołek Północny- tutaj kursuje kolejka linowa (opcja dla leniwych lub nie mających czasu). Tutaj też mieliśmy nocować, ale jest dopiero godzina 19, wciąż widno, maszerujemy więc dalej na Wierzchołek Wschodni, by mieć bliżej do wschodu słońca. Już po zmroku docieramy do hostelu pod szczytem, odpoczywamy chwilę w restauracji (drogo, stać nas tylko na zupę i ryż, ale lepsze to niż nic). Pytamy o nocleg, okazuje się, że wszystkie pokoje zarezerwowane, do wynajęcia zostały namioty (zabawnie to wygląda- duża sala w schronisku wypełniona rozłożonymi "czwórkami"- lepszy biznes, więcej ludzi się zmieści niż w pokoju). Cena zaporowa- 300 juanów (prawie 50 euro!) za namiot! Może gdybyśmy podróżowali z kimś jeszcze, opłacałoby się, w naszym przypadku- absolutnie nie. Czytaliśmy wcześniej w internecie, że spora część pielgrzymów i turystów nocuje na szlaku, pod gołym niebem. Ok, co nam szkodzi spróbować, młodzi jesteśmy :) Chociaż nie powiem, ciekawe uczucie, wędrować po zmroku w górach, nie wiedząc, gdzie się będzie spać :) Około 23 docieramy na Wierzchołek Wschodni, rozbijając nasze legowisko za skałą na platformie widokowej. Przynajmniej nad ranem nigdzie nie trzeba będzie iść na wschód słońca. Zbiegam jeszcze szybko do ostatniego sklepiku po 2 małe butelki wody na prysznic- w życiu nie zasnę taka spocona i klejąca (chyba najdroższa woda w Chinach- 11 juanów za jednojuanową buteleczkę- na Huashan brakuje wody, musisz płacić zawyżone ceny). 
Niezapomniana noc. Przez chwilę nawet nie zmrużyłam oka. Po pierwsze nie mam śpiwora, bo trudno tak nazwać moje jedwabne zszyte prześcieradło- wiatr mocno dawał we znaki. Po drugie, mniej więcej po północy w naszym zakątku zaczęło robić się tłoczno- na szczyt przybywali kolejni wędrowcy z namiotami lub derkami do okrycia. Po chwili byliśmy otoczeni, każdy mościł się na platformie w oczekiwaniu na początek dnia. 4 godziny przed czasem!!! Twardo leżeliśmy na ziemi, broniąc naszej pozycji, a i tak nad ranem ujrzeliśmy nieziemski widok...nie, nie wschód słońca... ale nogi kilkudziesięciu Chińczyków zwróconych w stronę horyzontu :) Zostaliśmy również obfotografowani z każdej strony. Cóż, w Chinach nie ma co liczyć na romantyczne podziwianie nieba, tutaj przecież nigdy nie jesteś sam...

Wędrówka na szczyt

 Na dechach za skałą pod gołym niebem- najlepsza miejscówka

Tłumy na szczycie

Wschód słońca na Huashan


Po nieprzespanej nocy dalsza wędrówka- ruszamy na najwyższy szczyt Południowy. Maszeruję trochę jak zombie, na trasie już więcej ludzi. Niestety, nie udaje nam się przejść słynną Plank Walk- nazywaną najniebezpieczniejszym szlakiem na świecie- za długa kolejka. Poza tym nie mam pojęcia czy odważyłabym się wejść na drewnianą kładkę szerokości 40 cm zawieszoną nad przepaścią. Niby jesteś przypięty, ale wystarczy tylko spojrzeć w dół, żeby zakręciło się w głowie, ponadto musisz po drodze wyminąć wracających z kładki... wrażenia gwarantowane!
Zdobyliśmy Szczyt Południowy, potem Zachodni. Huashan Mountain to dwa cudowne dni na łonie natury. Wróciliśmy na dół od strony wschodniej, żołnierską ścieżką ("Soldier way")- koszmarne zejście po betonowych schodach, absolutnie nie polecam wchodzić tamtędy, stracicie cały zapał na początku wędrówki. Jeszcze kilka dni po wyprawie nie byliśmy w stanie używać schodów :) Ale warto- tylko na dłużej niż jeden dzień, śpiąc z Chińczykami na platformie. Tego nie da się z niczym porównać.

 Plank Walk, którą nie przeszliśmy 

Na Wierzchołku Południowym

Huashan




Comments

Post a Comment