Pekin- pierwsze wrażenia z Państwa Środka


"There are nine million bicycles in Beijing"- śpiewa Katie Melua. A oprócz tego tysiące rozpędzonych kierowców, wieczny smog zakrywający słońce, piękne świątynie i parki, najsłynniejsze zabytki Chin z Zakazanym Miastem na czele oraz jakieś 20 mln mieszkańców (z czego połowa sprzedaje pierożki na ulicy, a druga przemieszcza się metrem)- witamy w Pekinie.
Pierwszy szok przeżyłam już w drodze z Mongolii do Chin, kiedy przyszło mi odwiedzić "toaletę" na stacji benzynowej. Mongolskie wychodki na stepie to przy tym perfuma. Poza tym musisz pozbyć się uprzedzeń, bo chińskie dziury w podłodze sąsiadują ze sobą- co za wspaniała okazja na poznanie nowych ludzi :) Mieszkańcy Pekinu często nie posiadają prywatnych łazienek w swoich hutongach, korzystają więc z toalet publicznych, na szczęście zupełnie przyzwoitych.
Kolejne zaskoczenie- Pekin  jest naprawdę czystym miastem. Spodziewałam się góry śmieci, a tymczasem po ulicach można spokojnie spacerować, nie martwiąc się o stan swoich butów. Oczywiście trzeba się przyzwyczaić do chińskich manier- smarkania, spluwania na ziemię, mlaskania przy jedzeniu i siorbania (co akurat dla mnie jest zrozumiałe, bo jak inaczej zjeść zupę pałeczkami?). A kiedy już minie pierwszy szok- dodatkowo spotęgowany niemiłosiernym upałem i wilgotnością- można zacząć się cieszyć nową kulturą i miejscem.
Nasza czwórka znów w komplecie- Kikki i Filip są w Pekinie już kilka dni, dziś ruszamy na "Free walking tour" organizowany przez Leo- młodego Chińczyka, który rozkręca swój turystyczny biznes. Nigdy wcześniej nie brałam w udziału w takich wędrówkach po mieście, ale to świetna sprawa, sama pewnie w życiu bym nie trafiła do tych dzielnic. Niczym chińscy turyści podążamy za powiewającą chorągiewką, Leo z szybkością błyskawicy i trudnym do zrozumienia akcentem szprycuje nas ciekawostkami. Zwiedzamy hutongi- tradycyjne chińskie zespoły połączonych ze sobą parterowych budynków. Słowo "huto" w języku mongolskim oznacza studnię i właśnie przy studni skupiało się niegdyś osadnictwo. Pekińskie hutongi są unikalne w skali świata- w czasach cesarskich wokół Zakazanego Miasta znajdowało się ich kilka tysięcy. Budowane na planie prostokąta stanowią niezwykłą szachownicę alejek, podwórek, wspólnych dziedzińców i wąskich uliczek (niektóre mierzą zaledwie 3 metry i są najwęższymi drogami w Pekinie, nawet skuterki mają problem się wyminąć). Warto się w nich zgubić podglądając codzienne proste życie mieszkańców i próbując lokalnych przysmaków na ulicy. Nam udało się zwiedzić hutong od środka- dziedziniec z bujną roślinnością i małym zwierzyńcem (rybki, żółwie, kury, króliki i mnóstwo klatek z ptakami). Gospodarz z dumą prezentował swoje owady i ich osiągnięcia (okazało się, że te żuczki karaluchopodobne służą do walki- Chińczycy uwielbiają hazard i nawet na pojedynkach chrząszczy można zarobić).


 Wnętrze hutongu


Pawilon  Wiecznej Wiosny w parku Jingshan

Zawędrowaliśmy jeszcze do Parku Jingshan położonego na wzgórzu za Zakazanym Miastem. Tutaj niegdyś odpoczywali cesarze, a park dla publiczności został otwarty dopiero w 1928 r. Leo pożegnał się z nami zapraszając oczywiście na wycieczkę po Chińskim Murze (wg niego oferta nie do przebicia- 150 juanów za wizytę w miejscu, gdzie nie ma turystów. Jak to się skończyło, napiszę wkrótce:).
Mimo, że spędziłam w Pekinie prawie tydzień, nie udało się zobaczyć wszystkiego. Po relacji Kikki i Filipa zdecydowaliśmy się NIE ZWIEDZAĆ Zakazanego Miasta. Dla niewtajemniczonych- Zakazane Miasto jest taką pekińską Wieżą Eiffla, Bazyliką Św. Piotra  czy Luwrem, krótko mówiąc must see in Beijing. Przepiękny dawny pałac cesarski dynastii Ming i Qing, otoczony murem obronnym z charakterystycznymi żółtymi wieżami. Niewątpliwie niezwykłe miejsce z niezwykłą historią- urok psuje jedynie milion małych Chińczyków rozpychających się łokciami, ogromne kolejki do drzwi budynków (tylko do progu! Nie można zwiedzić ich od środka!) i powolne przemieszczanie się w beznadziejnym tłumie i upale. Bez żalu zrezygnowaliśmy z tych atrakcji na rzecz spokojniejszego i ciekawego Klasztoru Yonghegong (czyli Świątyni Lamy- jednego z największych i najważniejszych ośrodków buddyzmu tybetańskiego na świecie).  Tutaj w Pawilonie Wiecznej Szczęśliwości zapaliliśmy kadzidła przed 18-metrowym posągiem Buddy Maitreji. Udzieliła nam się atmosfera tego cichego miejsca, nawet Chińczycy zachowywali się inaczej niż zwykle. Warto odwiedzić również Świątynię Nieba otoczoną pięknym parkiem- to oaza spokoju w sercu Pekinu, ludzie przychodzą tu odpocząć od zgiełku, śpiewać, tańczyć, ćwiczyć tai-chi, puszczać latawce, czy po prostu posiedzieć z przyjaciółmi. 


Brama do Świątyni Nieba

Jedyne must see jakie zobaczyliśmy to Yiheyuan- Pałac Letni- miejsce odpoczynku cesarzy chińskim (klawe życie ma taki cesarz, wiecznie odpoczywa) położone nad sztucznym jeziorem Kunming. Moim zdaniem warto, chociaż nie uniknie się tłumu turystów- dopiero pod wieczór byliśmy w parku sami. Nazwa Yiheyuan oznacza Ogród Pielęgnowania Harmonii- strasznie lubię te chińskie tłumaczenia. Centralnym punktem parku jest Wzgórze Długowieczności. Spacerowania jest na ładnych parę godzin. 


 Zakątki Pałacu Letniego

Świątynia Lamy

Zwykle nie przepadam za wielkimi miastami, ale Pekin jakoś mnie urzekł. Po kilku dniach mieliśmy już swoją ulubioną "restaurację" (o jedzeniu w Chinach muszę napisać osobny post:), codzienne zwyczaje podpatrzone u zwykłych ludzi (jak np. pierogi na śniadanie). Towarzystwo też dopisało, chociaż teraz rozjeżdżamy się w różne strony- Filip wraca do Niemiec, Kikki do Xian, a my w kierunku Datong. Być może się spotkamy, Chiny nie są takie duże :)

Z naszym ulubionym kucharzem :)













Comments