Nie całkiem dzika Mongolia


Marzyłam o Mongolii. Już dwa lata temu układając trasę podróży, czytając relacje innych podróżników- wyobrażałam sobie ogromne przestrzenie, gwieździste niebo nad stepem i spokój aż po horyzont. Właśnie wróciłam z objazdówki po północy. Każdy dzień był inny. Czy to jest ta Mongolia z moich snów?

Dzień 1
Ledwo wylądowałam w Ułan Bator- już zaczynam moją wycieczkę po kraju. W Mongolii naprawdę ciężko podróżować samemu. Odległości są olbrzymie, nie ma prawdziwych dróg, ludzie, choć przychylni, nie mówią po angielsku. Dlatego wolę przyłączyć się do innych turystów i podróżować z doświadczonym kierowcą i przewodnikiem. Cena też gra rolę- w grupie taniej. W hostelu spotykam Kikki, Filipa i Miguela- właśnie negocjują warunki objazdówki. Świat jest mały- widzieliśmy się już na wyspie Olchon parę dni wcześniej, a teraz razem jedziemy zwiedzać Mongolię. Naszą ekipę stanowią dwa rosyjskie busiki- łącznie 10 osób (międzynarodowe towarzystwo- Niemcy, Francja, Anglia, USA, Malezja i Polska) plus przewodnicy i kierowcy (nasz o imieniu Batar jest emerytowanym policjantem i jednocześnie najwyższym Mongołem jakiego widziałam- jesteśmy w dobrych rękach).
Spędzamy w aucie prawie 8 godzin i po kilku dniach to jest największa uciążliwość podróży. Jest ciasno, ale przynajmniej mamy sprzęt grający, więc po kolei podłączamy swoje mp3. Gorąco niesamowicie, a jeszcze okna musimy zamykać przed wszechobecnym kurzem. Wieczorem docieramy do Amarbayasgalant Monastery. Co za cisza!  Zwiedzamy klasztor buddyjski- jeden z trzech największych w kraju. Gala- nasz przewodnik- wyjaśnia nam zawiłości buddyzmu, obserwujemy mnichów cicho przemykających korytarzami, później wdrapujemy się na wzgórze, by podziwiać zachód słońca w dolinie i wypić zasłużone piwo.
Pierwszy nocleg w gerze- tradycyjnym mongolskim namiocie. Jest bardziej komfortowo niż myślałam. Normalne łóżka, podłoga, czasem kran, piecyk pośrodku na zimne noce (pali się drewnem lub- na pustyni- końskim łajnem). Za prysznic służy nam butelka wody. Gwiazd jeszcze nie ma. Pora spać.





Dzień 2
Droga na północ do jeziora Khuvsgul- naszego głównego celu- jest daleka i zajmuje sporo czasu. To byłby właściwie kolejny zwykły dzień spędzony w aucie (z małą przerwą na zwiedzenie małego wulkanu po drodze), gdyby nie jego świetne zakończenie. Mieliśmy nocować w terenie w naszych namiotach, ale ze względu na niezwykle silny wiatr Gala postanowił poszukać innego noclegu. Tym sposobem wylądowaliśmy w miasteczku Tarialan u znajomych naszego drugiego kierowcy, który, jak się okazało, miał dziś urodziny. Taką okazję trzeba było świętować. A gdzie najlepiej się bawić, jeśli nie w barze karaoke? Do tego bardzo profesjonalnym, jak na totalne odludzie, w którym byliśmy. Wyrywaliśmy sobie mikrofon, nawet nasi przewodnicy zaśpiewali jakiś mongolski hit. Świetna impreza.




Dzień 3
Dziś 11 lipca zaczyna się Nadaam- najważniejsze mongolskie święto, do którego Mongołowie przygotowują się cały rok. Wolne od pracy trwa tydzień, w całym kraju urządzane są festyny oraz zawody w trzech narodowych konkurencjach- zapasy, jazda konna i łucznictwo. Grupy taneczne wykonują swoje pokazy, a mongolscy artyści akompaniują im swoim gardłowym śpiewem (festiwal trwa kilka dni, ale przyznam szczerze, że jeden spędzony wśród tej kakofonii dźwięków w zupełności wystarczy). Obejrzeliśmy walki zapaśników, wyścigi konne, spróbowaliśmy tradycyjnych smażonych pierogów, zainwestowaliśmy w piłkę do siatkówki i po kilku minutach gry mieliśmy już dwudziestu mongolskich znajomych. Mongołowie uwielbiają sport i są naprawdę dobrzy w wielu dyscyplinach. Nikogo nie trzeba namawiać- jest piłka, to gramy, nieważne, czy jestem w szpilkach czy właśnie jem lody :)
Wieczorem docieramy nad jezioro Khuvsgul. Jest pięknie, ale nie tak dziko jak myślałam. Nocujemy po prostu na kempingu razem z połową populacji Mongolii, która przecież ma wakacje i też chce odpocząć na łonie przyrody (chociaż oni akurat przyrodę mają wszędzie). Pogoda jeszcze jest dobra, spędzamy czas przy ognisku, część z nas gra w karty, reszta bierze udział w konkurencji "Kto upiecze lepsze ziemniaki". Gwiazd wciąż nie ma. 




Dzień 4 i 5
Ile to rzeczy można się nauczyć podróżując! Dowiedziałam się właśnie, że lipiec w Mongolii przeważnie bywa deszczowy (mimo, że internety zapewniały, że to najlepszy miesiąc na wizytę tutaj). Od dzisiaj leje (i nie przestanie aż do ostatniego dnia naszej wycieczki). Do tego zimny wiatr, więc możemy się pożegnać z kąpielą w jeziorze- woda w Khuvsgul jest lodowata, nie darmo zwą je "siostrą Bajkału". Wykorzystując chwilowy przebłysk słońca ruszamy w góry. Niestety jezioro okrywa mgła, widoki marne. Wieczór w gerze- gramy w kalambury i zgadywanki. Świetni ludzie i super zabawa. Krople uderzają o jurtę. Zapomniałam już o gwiazdach.
Kolejny dzień, leniwa niedziela. Leje. W planach jazda konna, ale nie wszyscy się decydują moknąć na końskim grzbiecie przez kilka godzin. Ja idę. Najpierw trzeba znaleźć konie, bo po nocnej ulewie pouciekały w głąb lasu. Słyszałam, że w Mongolii na jednego mieszkańca przypada 13 koni (i tyle samo kóz i owiec). Już pięciolatki uczą się jeździć konno. Mongolskie koniki są mniejsze od europejskich, ale nie mniej wytrzymałe i szybkie. Nam niestety trafiły się jakieś stare szkapy, nawet mongolskie poganianie ("czu czu czu") nie pomogło, a mój wierzchowiec przez chwilę musiał być holowany przez przewodnika. Na dodatek zmokliśmy niemiłosiernie, palce zgrabiały i po 2 godzinach każdy marzył już tylko o ciepłym piecyku w namiocie. 
Wieczorem urządziliśmy seans filmowy i imprezę pożegnalną dla Chrisa i Adeline (wracają do UB) oraz LJ i Louise. Dziewczyny ruszają jutro na 4-dniowy trekking konny na daleką północ. Spotkamy się ponownie w stolicy. Powodzenia :) 






Dzień 6, 7, 8
A my już w jednym busiku jedziemy dalej. Na pokładzie została nasza czwórka oraz Francuz Jeremi i Malezyjczyk Jeffrey. Przed nami długa droga, tym razem nad Jezioro Białe, które okazuje się przepiękne. W końcu przestaje padać na chwilę, Filip organizuje ćwiczenia na plaży, po których nie możemy się ruszać przez tydzień, a potem wreszcie prysznic w jeziorze. Wspólnymi siłami udało nam się nawet zmotywować Jeremiego do kąpieli (motywacja polegała na gonitwie i oblaniu go wodą). Okolica jest cudowna, wdrapujemy się na pobliskie wzgórza, zwiedzamy krater wulkanu Hork, a wieczorem urządzamy turniej karciany z zaprzyjaźnionymi Amerykankami. Żegnamy też Jeffreya (alias DitchMaster, bo był najlepszy w wyszukiwaniu odpowiedniego miejsca na toaletę na stepie płaskim jak stół). 





Dzień 9
Dziś czeka nas odrobina luksusu. Nocujemy przy gorących źródłach. Ale zanim tam dotrzemy uratujemy po drodze kilku turystów. Po paru dniach ulewnych deszczy drogi zamieniły się w grząskie bajora i samochody bez napędu na cztery koła nie mają szans. My mieliśmy szczęście- nasz busik dawał radę, czego nie można było powiedzieć o pojeździe napotkanej wycieczki, którą musieliśmy wyciągać z błota. Z tego wszystkiego z obiecanej godziny jazdy zrobiły się trzy i kiedy dotarliśmy do hot springs okazało się, że nie ma miejsc w gerach. Gala- widząc nasze miny-  szybko zaświergotał po mongolsku i niespodziewanie miejsca się znalazły. Wieczór spędziliśmy pijąc wino w jaccuzzi i była to najlepsza nagroda, jaką można było sobie wymarzyć po tym zimnym tygodniu. 

Dzień 10 i 11
Dziś opuszczamy centralną Mongolię i ruszamy na półpustynię. Krajobraz zmienia się odrobinę. Semi Gobi to piaszczyste stepy porośnięte lekko trawą. Nocujemy u nomadów, a główną atrakcją dnia jest przejażdżka na wielbłądach. Rodziny nomadzkie prowadzą proste życie. Przenoszą swój dobytek kilka razy w roku szukając nowych pastwisk dla zwierząt. Nasz kolejny gospodarz Dorio jest pasterzem z dziada pradziada, a jego dwaj synowie prawdopodobnie odziedziczą rodzinny biznes. Dorio jest fantastycznym człowiekiem, niezwykle ciekawy, wypytuje nas o wszystko. Spędzamy z jego rodziną cały dzień. W planach jest jazda konna, ale mając w pamięci poprzednie doświadczenia, nie spodziewamy się jakichś uniesień. Tymczasem Dorio przyprowadza nam swoje najlepsze konie i chwilę później galopujemy po pustyni. Niesamowite uczucie, nawet dla mnie (zwykle boję się zwierząt). Mój rumak mknął jak strzała, nie potrzebował zachęty. Straciłam kontrolę tylko na 10 sekund :) Po 3 godzinach obolali wróciliśmy do namiotu, wieczorem rozgrywki sportowe- piłka nożna, zapasy, siatkówka, przeciąganie liny. Poznaliśmy parę mongolskich gier (na palce i z użyciem kości owiec). W końcu widać gwiazdy. Skończyły się też ulewy. Szkoda, że jutro trzeba wracać...







To dopiero dwa tygodnie w Mongolii... Jest inaczej niż się spodziewałam. Może przez pogodę, może przez sezon turystyczny Mongolia straciła dla mnie trochę swej dzikości. Na szczęście miałam okazję poznać świetnych ludzi i po raz kolejny okazuje się, że to właśnie oni sprawiają, co myślisz o danym miejscu. Dzięki nim Mongolia jest warta zapamiętania.
Jutro nowe doświadczenie. Tym razem na własną rekę chcemy eksplorować pustynię. Razem z Miguelem ruszamy do Sajnszand, stamtąd na Gobi, a potem w stronę granicy chińskiej. Do usłyszenia niedługo!









Comments

  1. :))))

    tak własnie myślałem.......:))

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ze nie jest dziko? Czy ze ludzie są najważniejsi? :) w każdym razie polecam Mongolie... przecież nie zawsze pada.. ;)

      Delete
  2. A jednak jest dziko, bo nie ma internetu. A już się martwiłam, że zaginęłaś w tych stepach.

    ReplyDelete

Post a Comment