Każdy ma swój Jebel Toubkal



Są takie okazje, których zwyczajnie nie można nie wykorzystać, gdy przechodzą obok ciebie... Kiedy pewnego dnia w październiku na herbatce u znajomych, mój kolega Sebastian spytał, czy nie chcę przypadkiem wybrać się do Maroko, zdobywać najwyższy szczyt Afryki Północnej- Jebel Toubkal 4167 m- pomyślałam: „Ja???? Na czterotysięcznik??? Zimą??? Przecież nie dam rady kondycyjnie, nie mam sprzętu, nie mam nawet już urlopu…”. Ziarenko jednak zostało zasiane. Nad ranem, po nieprzespanej nocy i przeszukiwaniu internetu w poszukiwaniu informacji, co to w ogóle za góra i z czym to się je- wiedziałam już, że chcę tam polecieć. Uwielbiam przygody, a ten wyjazd pachniał przygodą na kilometr. No i podbudował mnie Sebastian, który twierdził, że jest to najłatwiejszy czterotysięcznik na świecie, a latem ludzie wchodzą tam w adidasach. Cóż, chciałam przekonać się na własnej skórze…


Z Marrakeshu do Imlil


Miętowa herbatka po marokańsku. Fot. RK


Transportem z Irlandii do Maroko za rozsądną opłatą i w krótkim czasie zajął się Ryanair. Niestety, z jednej pory deszczowej, wpadliśmy w drugą, bo Marrakesh przywitał nas deszczem i zimnem. Wylądowaliśmy późno, a pierwszym zadaniem było znalezienie Vitka- naszego hosta, który przez Couchsurfing zgodził się na udzielenie noclegu. Vitek okazał się sympatycznym Czechem, pracującym w marokańskim riadzie, gdzie mieliśmy swój pokój. Następnego dnia rano mieliśmy dojechać do Imil- wioski, z której prowadzi szlak na Toubkal. Po krótkich negocjacjach taksówkarz z placu Bab Doukala, zgodził się nas zabrać za 250 dirhamów (ok 22 euro). Wioska oddalona jest o 2 godziny jazdy, a droga pięknie wije się pomiędzy wzniesieniami Atlasu Wysokiego. Imlil okazało się małym miasteczkiem, z rozwijającą się infrastrukturą turystyczną (która w postaci miejscowego ciecia dopadła nas już przy wysiadaniu z taksówki). Mohammed czy Abdul jest w stanie załatwić wszystko, od butów i czekanów po omlet na śniadanie i nocleg kolejnego dnia. My mieliśmy swoje raki i kijki, ale spokojnie dobry sprzęt można wypożyczyć na miejscu. Nabyliśmy mapę Toubkala, ale to był raczej suwenir, bo nie użyliśmy jej ani razu. Uzupełniliśmy też zapasy (woda, słodycze, trochę jedzenia), chociaż nie było sensu kupować wszystkiego na dole, bo po drodze- nawet zimą- znajdowały się sklepiki z przekąskami i napojami.


Ciężka jest droga do Mouflona (bez osiołka)…

 Ruszamy na szlak. Fot.RK

Wejście na Toubkal najlepiej rozłożyć na minimum dwa dni. Pierwszego dnia docierasz do schroniska położonego na wysokości 3300 m, tam nocleg i aklimatyzacja, a kolejnego dnia zdobywasz szczyt i wracasz do wioski. Internet informował nas, że droga z Imlil do schroniska powinna zająć 5-6 godzin. Nie spodziewaliśmy się jednak najbardziej oczywistego w górach w zimie- ŚNIEGU (tzn. spodziewaliśmy się, ale nie w takiej ilości). W tym roku spadło go tak dużo, że każdy krok z wydeptanej ścieżki groził zapadnięciem się po pas. Na dodatek ogarnęła nas pomroczność jasna i zamiast ubrać raki i ułatwić sobie życie- uparcie nieśliśmy je na plecach. Droga wlokła się niemiłosiernie, za duże plecaki ciążyły (skąd mogłam wiedzieć, że szampon i mydło się nie przyda???). Świadomie zrezygnowaliśmy z opcji wzięcia przewodnika i mułów do dźwigania bagaży. Po jakimś czasie wiedzieliśmy już, że nie ma szans zdążyć przed zmrokiem. Niesamowite uczucie- jesteś pośrodku gór, wokół szaleje zadymka śnieżna, opada mgła, nadciąga noc, nie wiemy, gdzie jest to cholerne schronisko, a Sebastian mówi mi, że w razie czego wykopiemy jamę i przenocujemy w śniegu(?!). Na szczęście, po siedmiu godzinach marszu (w tym ostatniej w blasku czołówek)- dostrzegamy światełka i zarysy zabudowań. Jesteśmy w domu.


Lód za oknem i najlepszy taijin na świecie

 Lokalny przysmak-taijin. Fot.RK



U stóp Toubkala położone są dwa schroniska- marokański Mouflon i francuski Refuge du Toubkal. Nie mam pojęcia, skąd mieliśmy siłę, aby je porównać, ale nowsze i sympatyczniejsze wydało nam się to pierwsze, prowadzone przez Marokańczyków. Z ulgą zrzuciliśmy plecaki i rozpoczęliśmy proces rozmrażania się w jadalni/salonie- jedynym miejscu ogrzewanym przez rozpaloną do czerwoności „kozę”. W pokojach (urządzonych prosto, ale przyzwoicie) temperatura oscylowała wokół zera stopni, a mróz w łazienkach nie zachęcał do innych czynności niż 20-sekundowe mycie paszczy. Oprócz nas zębami szczękali też turyści z Anglii, jeden Belg i para Szwajcarów, którzy do schroniska przywędrowali z przewodnikiem. Cena noclegu zależy od umiejętności perswazji i uroku osobistego- najwyraźniej tego Sebastianowi nie brakowało, bo udało się wynegocjować pobyt z wyżywieniem za 20 euro od osoby.


Po pysznym (trzydaniowym!) późnym obiedzie zrobiliśmy rozeznanie wśród obecnych i doszły nas niepokojące wieści- wejście na Toubkal może być nierealne, od kilku dni z powodu opadów śniegu nikt nie zdobył szczytu. Szwajcarzy przebąkiwali coś o zagrożeniu lawinowym, nieprzetartym szlaku i nadmiernym ryzyku. Miny nam zrzedły. Mieliśmy co prawda jeden dzień w zapasie, ale zależało nam, żeby zejść szybciej w doliny i spędzić jeszcze dzień w Marrakeshu. Poza tym nie przyjechaliśmy tutaj, żeby NIE ZDOBYĆ Toubkala. Jakimś cudem dotarł do mnie sms od przyjaciela z prognozą pogody na kolejny dzień: „Wtorek bezchmurnie, temperatura -2 stopnie (odczuwalna -9), wiatr 30 km/h, słabnie”. Popatrzeliśmy na siebie. Chyba nasza determinacja stała się widoczna, bo za chwilę podszedł Belg z pytaniem, czy idziemy na szczyt. Postanowiliśmy podjąć decyzję rano po sprawdzeniu pogody. Umówiliśmy się o 5.30 w jadalni. 

 Okno w schroniskowym pokoju. Fot.RK



Każdy szanujący się łazik wie, że wyprawy w góry należy zaczynać skoro świt. Większość ekip zdobywających Toubkal wychodzi ok 5-6 rano ze schroniska i my też mieliśmy szczery zamiar tak zrobić. Na całe szczęście budzik nie zadzwonił i z okrzykiem: „Zaspaliśmy! Poszli bez nas!”, obudziliśmy się dopiero o 7.  Na szczęście, bo okazało się, że jest piękna, słoneczna pogoda i stracilibyśmy trochę widoków, maszerując po ciemku. Poza tym wychodząc o 8.30 jako ostatni (Szwajcar z przewodnikiem i Belg z Angielką wyruszyli godzinę wcześniej)- dokładnie wiedzieliśmy, gdzie iść- szlak wytyczały ślady pozostawione na śniegu i sylwetki ludzi na zboczu. 

Trzy godziny, jeden termos herbaty i dwa snickersy później podziwialiśmy panoramę Atlasu Wysokiego i majaczącą w oddali pustynię ze szczytu Jebel Toubkal. Udało się!!! Droga okazała się dużo łatwiejsza niż poprzedniego dnia (z pewnością była to zasługa raków, które tym razem mieliśmy na nogach). Aura nam sprzyjała- bezchmurne niebo, świetna widoczność, jedynie wiatr, bezlitośnie atakujący nas po dotarciu na grzbiet, dawał się we znaki. Kondycyjnie nie miałam większych problemów. Sebastian śmigał jak młoda kozica, a ja powolutku, krok za krokiem człapałam za nim. Objawy choroby wysokościowej nie zdążyły się nawet pojawić. Zadyszka też nie. Nie mogłam uwierzyć, że dotarłam aż tutaj (prawdę mówiąc zdolność jasnego myślenia zakłócał nieznośny ból odmrożonych- mimo rękawic- palców). Jednak widoki ze szczytu i ogromna satysfakcja ze jego zdobycia wynagrodziły wszystko. Toubkal pękł!


 
Na szczycie Jebel Toubkal. Fot.RK



Niesamowicie dumni i podekscytowani dosłownie zbiegaliśmy na dół. Po dwóch godzinach miętową herbatką przywitał nas Mouflon. Zostaliśmy tam jeszcze jedną noc, bo nie tak łatwo było się rozstać z krainą śniegu i surowego spokoju. Kolejnego dnia zeszliśmy do Imlil i wróciliśmy do słonecznego Marrakeshu, by pobłądzić trochę po medinie, opić się soku z pomarańczy i dać wdzięcznie omamić marokańskim sprzedawcom. Spędziliśmy też czas z naszym hostem Vitkiem, porównując wrażenia ze zdobycia Toubkala i pijąc czeski rum… Potem Sebastian poleciał do domu, a ja zostałam jeszcze przez parę dni w Marrakeshu, szwendając się po uliczkach mediny. Przygoda dobiegła końca...


 Maroko jest piękne- obejrzyj film


Dlaczego o tym piszę i co ma wspólnego wyjazd do Maroko z moją podróżą "do połowy świata", którą zaczynam za tydzień? Ano ma- chodzi o to, że się ODWAŻYŁAM! I po raz pierwszy byłam gdzieś sama... Do tej pory podróżowałam w grupie, ze znajomymi, chłopakiem, rodziną. Wypad do Maroko, przełamanie własnych barier i zdobycie czterotysięcznika zimą, przebywanie w kompletnie innej kulturze (na pierwszy rzut oka nieprzyjaznej kobiecie), bycie samej (chociaż nie samotnej)- to wszystko było niesamowitym sprawdzianem, dało mi masę pozytywnej energii, zaowocowało przyjaźnią na lata (mega host Vitek) i sprawiło, że wiem, czego mi jeszcze brakuje i... że sobie poradzę :)  Pora się o tym przekonać :)




 Zakupy na targu i negocjacje mogą trwać godzinami- tutaj w chustach po 40 dirhamów (zamiast 150). Fot.RK

Z naszym hostem Vitkiem w ogrodach Majorelle. Fot.RK
 
 Po zejściu z gór...księżycowy krajobraz. Fot.RK


Wodospady Ouzoud. Fot.RK


 Na kozie można nawet zupę podgrzać. Fot.RK

 

Comments

  1. "Is­tnieją rze­ki me­tafi­zyczne, ona pływa w nich ni­by jaskółka w po­wiet­rzu, wi­rując w za­pamięta­niu dookoła dzwon­ni­cy, opa­dając tyl­ko po to, żeby jeszcze wyżej wys­trze­lić w górę. Ja opi­suję, ok­reślam i pożądam tych rzek – ona w nich pływa. Ja ich szu­kam, znaj­duję, oglądam z mos­tu - ona w nich pływa. I po­dob­nie jak jaskółka, nie wie o tym nic. Nie mu­si – tak jak ja – wie­dzieć, że może żyć w nieładzie, bo nie pow­strzy­muje jej świado­mość żad­ne­go porządku. Ten nieład jest jej ta­jem­niczym ładem, cy­gane­rią ciała i duszy, która ot­wiera przed nią na oścież drzwi. Jej życie jest nieporządkiem tyl­ko dla mnie, pog­rze­bane­go w przesądach, który­mi gar­dzę i które sza­nuję jed­nocześnie." Julio Cortazar "Gra w klasy"

    ReplyDelete

Post a Comment